Chcesz pomóc? | Kontakt | Sekretariat misyjny
Świadectwa i listy Sióstr misionarek
Historia Placówki i dzieła Aktualności Adopcja Serca Album misyjny Patronat Misyjny  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

wstecz

LISTY | ROZMOWY | ŚWIADECTWA

 

Rozmowa z siostrą Teresą Kusik

Bóg tak chciał i tak się stało

Lubię powtarzać te słowa i coraz bardziej wnikam w ich głębię i rzeczywistość. Z całym przekonaniem wypowiadam je dzisiaj, gdy patrzę na drogę mojego misyjnego powołania i posługiwania. Jestem przekonana, że moje "chcenie" zostania misjonarką było mocno wpisane, albo bardziej, rodziło się dlatego, że było ono owocem tego wielkiego Bożego "chcę".
Pierwsza myśl o misjach, a dokładniej pragnienie pomagania najbardziej potrzebującym rodziła się w szkole podstawowej na lekcjach geografii. Kiedy słuchałam pani opowiadającej o dalekich krajach Afryki, o ciężkim życiu ludzi, o głodujących dzieciach, chciałam być w tych egzotycznych dla mnie stronach i nieść pomoc. Widziałam szeroką pustynię, pełną piasku, i siebie śpieszącą, pochylającą się nad głodnymi, biednymi, zaniedbanymi dziećmi.
Religijne motywacje przyszły później. Na lekcjach religii, w kościele zaczęłam też odkrywać podobne treści; są ludzie biedni, potrzebujący i Kościół niesie im pomoc, posyłając misjonarzy.

Wstąpiłam do Zgromadzenia zakonnego, które w tamtym czasie nie miało jeszcze placówek misyjnych, ale wiedziałam, że wszędzie mogę pomagać. Jednak podobało się Bogu sprawić, aby moje dziecięce wycieczki do dalekich krajów Afryki nie pozostały tylko w sferze wyobraźni. Kiedy już złożyłam śluby wieczyste, Zgromadzenie przygotowywało pierwsze siostry do misyjnej pracy w Afryce, którą rozpoczęły one w roku 1977. Obudziły się we mnie wszystkie dawne pragnienia i marzenia. Przedstawiłam sprawę ówczesnej Przełożonej Generalnej i zadeklarowałam chęć wyjazdu na misje. "Bóg tak chciał i tak się stało". Przełożona kazała mi podjąć dwuletnie studium medyczne. Po jego ukończeniu pracowałam jeszcze przez rok w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie i przygotowywałam się do wyjazdu. Potem prawie roczny kurs języka francuskiego w Belgii i 19 sierpnia 1980 roku opuściłam Ojczyznę, aby na Czarnym Lądzie pomagać tym, którzy są najbiedniejsi.

Wprawdzie nie znalazłam się na pustyni, ale w bardzo bogatym w zieleń kraju - w Rwandzie, ale od razu "dotknęłam" biedy, o jakiej słuchałam na lekcjach geografii.


Do misji sióstr jechaliśmy piaszczystą, trudną drogą. Co jakiś czas musieliśmy zatrzymywać samochód i wtedy nie wiadomo skąd wynurzały się dzieci; biedne, brudne, wygłodzone. Pamiętam, że nie potrafiłam odróżnić czy i w co te dzieci są ubrane. Kolor ubrań, jeśli były, zlewał się z czarnym kolorem skóry.

Z podobnymi dziećmi spotkałam się w pierwszych dniach pracy. Przychodziły do ośrodka zdrowia, czy były przynoszone przez kogoś z rodziny, a ja nie umiałam im pomóc, bo przede wszystkim nie potrafiłam rozpoznać, co to za choroba. Dopiero po odbyciu stażu na miejscu zapoznałam się z jednostką chorobowa, jaka jest choroba głodowa. Jej objawy to opuchlizna, odbarwienie włosów, szybkie formowanie się ran.

Pamiętam, jak do ośrodka trafiła z tą jednostką chorobową 7-letnia Alina. Ponieważ do choroby głodowej dołączyła się cukrzyca, więc miała też mocno osłabiony wzrok. Miała "pecha", że była dziewczynką. Rodzina nie troszczy się o dziewczynki, są one wykorzystywane do różnych prac i nikt nie dba o ich zdrowie. Kiedy choroba uniemożliwia pracę, wtedy dopiero dziecko takie może być oddane do ośrodka, bo już w domu na nic się nie przyda. Rodzina "podrzuciła" Alinę do ośrodka i odeszła, zostawiając ją na "pastwę losu". Byłam wtedy odpowiedzialna za ośrodek zdrowia. Zbadałam Alinę i wiedziałam, że potrzebne jest długie leczenie a także odżywienie zagłodzonego dziecka. Kiedy Alina nabrała już sił, w nocy zjawiła się rodzina i "wykradła" małą. Nie czekali do końca leczenia, gdyż była im potrzebna do pracy. Udali się z nią do miejscowych wróżbiarzy, aby ci swoimi czarami odpędzili do reszty chorobę i nie pozwolili jej już wrócić. Niestety czary na długo nie pomogły i po jakimś czasie babcia Ali przyprowadziła ją znów do ośrodka, ale w stanie o wiele gorszym niż poprzednio. Nie leczona cukrzyca, niedożywienie, wycieńczenie pracą sprawiły, że Ala bardzo mało już widziała. Po 3-4 miesiącach przebywania w ośrodku, leczenie, prawidłowe odżywianie pomogły Ali stanąć znów na nogi i mogła wrócić do domu. Ze smutkiem dowiedziałam się jednak, że po 2 latach Ala umarła.

Od 2002 roku pracuję w Kongo. Po przyjeździe tu, miałam wrażenie, że zaczynam od początku. W Rwandzie opieka medyczna nie była i nie jest najlepsza, ale zauważalny jest pewien postęp, pewien rozwój, natomiast w Kongo nadal jest bardzo ciężko. W Rejonie sanitarnym MWANA-BURHYNI LUHINJA znajduje się 20 ośrodków zdrowia i 2 szpitale na ok. 119 tys. mieszkańców. Nasz ośrodek ma pod opieką ok. 6000 mieszkańców i miesięcznie przyjmuje ok. 400 chorych, w tym ok. 80 dzieci z chorobą głodową. Ośrodek nasz posiada też porodówkę z 10 łóżkami, gdzie miesięcznie odbiera się od 60 do 70 porodów. Lekarze są tylko w szpitalach; w mniejszym z nich jest jeden lekarz, w większym jest ich dwóch. W ośrodkach są tylko pielęgniarki i pielęgniarze. To oni przyjmują chorych, badają, przepisują leki i leczą. W cięższych przypadkach odwożą chorych do szpitala lub wzywają lekarza na miejsce. Tu nawet dotarcie do chorych jest ciężkie; górzysty teren, brak dróg i konieczność przemierzania dużych odległości na pieszo.

Rolą pielęgniarki są też badania przedporodowe kobiet i odbieranie porodów, jeśli nie ma jakichś komplikacji. Dobrym zwyczajem jest, że na miesiąc lub dwa przed porodem kobiety przychodzą do ośrodka i tu czekają na rozwiązanie. Pozwala to kobietom odpocząć po dalekiej drodze, odbytej pieszo, ale też pozwala im wyciszyć się, i przygotować się na tę ważną chwilę. Inna sprawa, że te kobiety często zostawiają w domu, pod wątpliwą opieką, inne swoje dzieci, nierzadko bardzo małe, ale niewątpliwie taki pobyt pozytywnie wpływa na narodziny nowego dziecka.

Ciekawym zwyczajem jest, że po urodzeniu dziecka, po dwóch czy trzech dniach, kiedy kobieta wraca do domu, przychodzi po nią cała wioska i ze śpiewem prowadzi ją z dzieckiem do domu. Oczywiście potem rodzina musi ugościć całą wioskę, niemniej ta radość z nowego członka jest wymowna. Jeśli dziecko umrze przy porodzie, czy po nim, to zawsze przychodzi po nie ojciec w towarzystwie dwóch czy trzech członków rodziny i przynoszą ze sobą krzyż i kwiaty. Nie spotkałam się nigdy z pretensjami czy jakimś żalem ze strony rodziny, że dziecko umarło. Mówią wtedy: "Bóg tak chciał i tak się stało".

To od nich właśnie uczę się wprowadzać te słowa głęboko w swoje serce i w swoją świadomość. Uczę się powtarzać te słowa w wielu przypadkach i przy różnych okolicznościach mojego życia. Za tę lekcję i za wszelkie dobro, jakie otrzymuję od Boga, także przez tych ludzi, gorąco dziękuję. Pochylanie się nad biedą innych, uświadamia mi i pokazuje moje ludzkie ograniczenia i moje biedy i tę nieogarnioną miłość Boga do mnie i do każdego człowieka. Za całe moje życie i za wszystko, co dzieje się w nim z woli Bożej, niech ON będzie uwielbiony.

s. Teresa Kusik


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Sekretariat Misyjny
ul.Modrzewiowa 24
05-807 Podkowa Leśna
tel. 22/ 758-95-87
; sluzki_misje@wp.pl
Konto bankowe:21 1140 1010 0000 5024 7800 1002


na stronę główną Zgromadzenia Sióstr Służek NMPN