|  
        
      
         
           
            
             
              
             
             
               
                 
                  "Fiat" 
                    - nie tylko wypowiedziane 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                     
                    Piękny sierpniowy poranek. Tym razem obudziłam się bez najmniejszego 
                    problemu. Na dolnej wardze, z opuchnięcia po niedawnym ukąszeniu 
                    przez jakiegoś owada, nie było już śladu. Odetchnęłam z ulgą. 
                    Cóż, bycie siostrą zakonną nie pozbawiło mnie kobiecości i 
                    tego dnia - w dzień składania ślubów wieczystych - chciałam 
                    wyglądać naprawdę ładnie... A tu, jak na złość, albo jako 
                    kolejny żart Pana Boga, w dzień przed ślubami wszyscy na mnie 
                    patrzyli z politowaniem i na domiar złego nie bardzo mnie 
                    rozumieli bo niemiłosiernie sepleniłam. Teraz już wszystko 
                    wróciło do normy. Dawno się tak nie ucieszyłam swoim odbiciem 
                    w lustrze jak tym razem. Po przygodzie z owadem pozostało 
                    tylko zabawne wspomnienie. 
                     
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - Zobacz 
                      jakie mam wąskie usta - szepnęłam dwa dni wcześniej do swojej 
                      współsiostry podczas przeglądania próbnych ujęć na video. 
                      - Co, teraz masz lepsze? - odpowiedziała mi na drugi dzień 
                      widząc zdecydowaną zmianę w moim wyglądzie. 
                      - Zdecydowanie ładniej mi z wąskimi - próbowałam odpowiedzieć. 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  "Nie 
                    ma co Pana Boga poprawiać" - pomyślałam szykując się 
                    już do uroczystości. 
                    Byłyśmy gotowe, cała siódemka. Rodzina, zaproszeni goście 
                    i siostry czekali już w Mariowskiej kaplicy, słuchając pieśni 
                    i komentarzy wprowadzających w przeżycie uroczystości naszych 
                    wieczystych zaślubin z Jezusem. 
                     
                    Serce mocniej mi biło. Tyle wspomnień nasuwało się na myśl, 
                    tyle wcześniejszych przemyśleń dochodziło do głosu... Sama 
                    nie bardzo mogłam uwierzyć w realność tego, co miało się za 
                    chwilę stać. Radość i jakiś dreszcz emocji ogarniał mnie, 
                    gdy ustawiłyśmy się, by w procesji wejść do kaplicy. Ruszyłyśmy. 
                    Lekko przygryzłam wargę by przekonać się czy nie śnię... nie, 
                    to wszystko działo się naprawdę. 
                    Stanęłyśmy. Teraz już dobrze mogłam zobaczyć przybyłych: Rodzice, 
                    Siostra, Brat z rodziną, przyjaciele i inni bliscy memu sercu, 
                    przyjechali by towarzyszyć mi w tym szczególnym dniu. 
                     
                 
               
             
             
               
                 
                   
                     - Córeczko, 
                      nie wiem jak Ci pomóc, ale pamiętaj, że modlimy się za Ciebie 
                      i cokolwiek postanowisz przyjmiemy... 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  Te słowa 
                    mamy bardzo wyraźnie mi się przypomniały. "Kochane rodzinne 
                    ognisko - pomyślałam - przez trudny czas wątpliwości i wyboru, 
                    moja rodzina była ze mną, by nie narzucając swego zdania, 
                    wesprzeć mnie swą modlitwą, akceptacją, dobrą radą". 
                     
                    Widziałam, jak rodzice spoglądają na mnie wzruszeni momentem 
                    uroczystej chwili. Uśmiechnęłam się do nich. "Z pewnością 
                    nie było łatwo wychować takiego krnąbrnego dzieciaka - przemknęło 
                    mi przez myśl - Tak, to w domu rodzinnym poznałam świat wartości 
                    i jego hierarchię, to tu zostałam wprowadzona na drogę wiary, 
                    tu ukształtowało się tak wiele moich postaw... I to tu zaczęło 
                    rodzić się moje powołanie. Doprawdy, trudno to zliczyć i objąć 
                    wdzięcznością". 
                     
                    Dziękując Bogu za nich, spojrzałam w kierunku ołtarza. Tu 
                    znalazłam kolejny powód do radości. Byli nim moi serdeczni 
                    przyjaciele: ks. Tomasz - co "niefortunne" słowa 
                    przy mym chrzcie wypowiedział, a z którym później szczerze 
                    się zaprzyjaźniliśmy (i oto teraz mogliśmy "zobaczyć 
                    się" po raz drugi w życiu!) i ks. Kazimierz - w miłości 
                    Bożej szalony nie mniej niż ja, to ten co podpowiedział, by 
                    wylosować sobie zgromadzenie. Zerknęliśmy w swoją stronę. 
                    Spojrzenia porozumiewawcze wiele mówiły... 
                     
                    Jakąż radość sprawiła mi obecność Reniuchny, Basieńki, Marysi... 
                    myśl o Asi...nawet Elwira fizycznie nieobecna, duchem łączyła 
                    się ze mną. Kiedyś doszłyśmy z nią do rozstaju życiowych dróg, 
                    gdzie wybrała inny wymiar Niniwy: zaczęła zmierzać ku Chrystusowi 
                    na drodze powołania do małżeństwa. Przyjacielem pozostała 
                    serdecznym, który nigdy nie zwątpił w moje zakonne powołanie 
                    i z którym dalej mogłam odkrywać piękno miłości Boga na odmiennych 
                    naszych drogach. 
                     
                    Spojrzałam na Reniuchnę... Zawsze mi była bliską, pokrewną 
                    duszą... Przypomniało mi się, jak nieraz dodawała mi otuchy, 
                    dźwigała w trudnych momentach, pomagając uwierzyć, że dobro 
                    może we mnie zwyciężyć. Kiedyś tak się przy niej nabuntowałam: 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - Ja 
                      nie dam rady! Ciągle te zmiany! Obietnice wyjazdu na misje 
                      i znowu przesunięcie o rok! O rok!!! Rozumiesz...?! O rok!... 
                      Nie wejdę już w kolejną szkołę! Nie ma mowy! Nie przygotuję 
                      się do hospitacji - niech mnie wywalą!... Szkoda mi dzieci, 
                      że będą miały takiego katechetę... Ale ja nie dam rady otworzyć 
                      się na nie, poprowadzić je do Chrystusa - zbuntowanie mi 
                      nie pozwala. 
                      - Nie, Kasia jak tylko przed nimi staniesz, to je pokochasz... 
                      - i dalej łagodnie, z właściwym sobie spokojem, przekonywała 
                      mnie o tkwiącym we mnie potencjale dobra, umożliwiającym 
                      mi przejście przez tą trudną sytuację. 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  "Ach, 
                    ta moja Renatka... - pomyślałam - tyle Bóg w niej dobroci 
                    pomieścił. Jak bardzo byłby ubogi i smutny świat bez przyjaciół!... 
                    Są oni dla mnie skrzydłami unoszącymi w drodze ku Tobie Boże, 
                    gdy z braku sił ledwo powłóczę nogami...Mój Dobry Panie, jak 
                    bardzo za nich pragnę Ci podziękować".  
                    Te słowa, niczym modlitwa wdzięczności, same wypływały z głębi 
                    serca w stronę Tego, któremu w ten dzień oddawałam całą siebie 
                    na zawsze. 
                     
                    Liturgia słowa i eucharystii oraz cały obrzęd ceremonii ślubów 
                    wieczystych, pozwalał mi lepiej wyrazić wdzięczność i trwać 
                    w dziękczynieniu. W dziękczynieniu połączonym z zadziwieniem. 
                    Bo tak naprawdę sama do końca nie rozumiałam dlaczego Bóg 
                    mnie powołał, dlaczego ze mnie nie zrezygnował, choć zawodziłam 
                    i nieraz trwałam w swoich pomysłach na życie... przez tyle 
                    lat, tyle doświadczeń On był ze mną. Zawsze mnie sobą obdarowywał, 
                    swą miłującą obecnością. Po prostu był. Mnie trzeba było czasu, 
                    bym nauczyła się przyjmowania Jego obecności, bym nie narzucała 
                    Mu sposobu jej wyrażania. Teraz, tego dnia - w chwili wieczystych 
                    zaślubin z Nim - tak bardzo pragnęłam odpowiedzieć na Jego 
                    Miłość. 
                     
                    Wszystkie położyłyśmy się krzyżem. Siostry i zaproszeni gości 
                    klęczeli. Śpiewem litanii przyzywaliśmy orędownictwa świętych 
                    w tak decydującym momencie naszego życia. Dla zaproszonych 
                    moment ten okazał się najbardziej wzruszającym... Ja natomiast 
                    myślą zwróciłam się szczególnie do swych ulubionych świętych 
                    (choć nie wszyscy byli wymienieni w litanii)... bo jak ten 
                    moment przeżywać bez dzielenia radości z nimi - Przyjaciółmi 
                    z Domu Ojca - których świętość potwierdzała, że życie oddane 
                    Bogu jest możliwe, a ich orędownictwo stawało się potężnym 
                    wsparciem na drodze współpracy z otrzymaną łaską... Już nieraz 
                    mogłam przekonać się o ich życzliwej pomocy. Szczególnie św. 
                    Jan Ewangelista - drogi, serdeczny Przyjaciel - ...Wiedział 
                    ile Mu zawdzięczam... Dziękowałam Bogu za dar łączności Kościoła 
                    tryumfującego (w niebie) z Kościołem walczącym (czyli z nami) 
                    i prosiłam, prosiłam, by dalej każdą z nas - ci wyśpiewani 
                    święci - wspierali w codziennym odpowiadaniu Bogu na Jego 
                    miłość. Powstałyśmy.  
                     
                    Pragnęłam być z Jezusem, chciałam Go uczynić treścią swej 
                    zakonnej codzienności. W odpowiedzi na Jego dar mogłam Mu 
                    dać tylko siebie. To oddanie wyraziłam klęcząc u stopni ołtarza 
                    i oświadczając wszystkim, do Kogo należy moje serce. Ślubowałam 
                    Jezusowi. 
                     
                    Mówiąc: "ślubuję czystość" - myślałam o MIŁOŚCI, 
                    o tej relacji do której czułam się wezwana przez Jezusa. Rozumiałam, 
                    że ślubowana czystość tą miłość mi gwarantuje, bo to właśnie 
                    ona stoi na straży prawdziwej miłości. Tak więc wybierałam 
                    osobę Jezusa, miłość do Niego stawiając w centralnym miejscu 
                    swego życia... Pamiętałam, jak często w wieczornej rozmowie 
                    z Jezusem na "dobranoc" przyglądałam się, czy miłość 
                    do Niego była pierwszą... i nieraz potrzebowałam nawrócenia. 
                    "Tak, miłość do Niego kieruje na właściwe tory miłość 
                    do bliźniego - myślałam - Jako zakonnica czuję się wezwana 
                    do tego, by kochać nie miłością wyłączną - bo ona jest skierowana 
                    ku Tobie, Jezu - a miłością siostrzaną, matczyną. Wchodząc 
                    w rodzinę Bożą jako Twoja Oblubienica, staję się siostrą każdego... 
                    i obym nią była". Poczułam wdzięczność do Jezusa za to, 
                    że daje mi czas, bym tej miłości uczyła się od Niego przez 
                    całe życie. 
                     
                    Wiedziałam, że słowa to nie wszystko. Pięknie może zabrzmieć: 
                    "całą siebie oddaję Jezusowi", "chcę być siostrą 
                    każdego" - a codzienność, niczym sprawdzian, o wierność 
                    mnie zapyta... i nie zawsze będzie łatwo odpowiedzieć - czasem 
                    z uśmiechem, a czasem ze łzami. Byłam tego świadoma w chwili 
                    ślubów. 
                    Błyskawicznie, w myślach przemknęły mi różne spotkania, rozmowy. 
                    Pamiętałam, jak nieraz trzeba było jasno się określić wobec 
                    napotkanych mężczyzn, jak czuwać - by ocalić w swym sercu 
                    Oblubieńczą miłość do Jezusa. 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - A 
                      co będzie jak jakiś facet się siostrze spodoba? 
                      - Jak siostra zobaczy, że jest taki "super" i 
                      się w nim zakocha? - kiedyś dziewczyny jedna przez drugą 
                      zadawały mi pytania. 
                      - Czy może mi się ktoś spodobać? - podjęłam myśl - może, 
                      przecież jestem kobietą. Co wtedy? Idę z tym do Jezusa, 
                      mówię Mu o wszystkim i u Niego szukam sił do wytrwania. 
                      Bo nie tyle chodzi o to, czy mi się ktoś spodoba czy nie, 
                      tylko co z tym dalej zrobię. 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  Wspomnienie 
                    dawnej rozmowy z dziewczynami przygnało i wspomnienie drugie. 
                    Otóż siedząc kiedyś przy stole po obiedzie, rozmawiałyśmy 
                    żartobliwie z siostrami o pokusach przeciw czystości. Jedna 
                    zaśmiała się z drugiej, mającej ponad 80 lat, że jej już te 
                    pokusy nie grożą. 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - O, 
                      siostro! - zaprotestowała zagadnięta - wcale nieprawda! 
                      Kilka lat temu, jak wyszłam z kościoła zatrzymał mnie taki 
                      starszy pan, co baldachim nosił w kościele... i zaczął mi 
                      się oświadczać. Myślał, że jak jestem na emeryturze to jestem 
                      już wolna. Całe życie trzeba czuwać, całe! 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                   "No 
                    tak - pomyślałam - życie przede mną... pokusy też. Najważniejsze, 
                    że z Tobą Panie kroczę, bo razem stawimy czoła temu, co spotka 
                    naszą miłość... i na tym właśnie polega piękno tej drogi". 
                    Klęczałam dalej. Nie śpiesząc się, powoli - tak, by nie pozwolić 
                    żadnemu słowu upaść bezmyślnie na ziemię (por. 1 Sm 3,19) 
                    - mówiłam dalej: "ślubuję ubóstwo". 
                     
                    Przez mgnienie oka przypomniało mi się jak długo szukałam 
                    sensu tego ślubu, jego istoty. Inaczej je rozumiałam u początku 
                    zakonnej drogi, inaczej ślubując je teraz, na życie całe. 
                    Początkowo myślałam, że to najprostszy i najoczywistszy ze 
                    ślubów zakonnych. Myślałam, że mierzy się go miarą tego, co 
                    się posiada, co się ma "w kieszeni". Zdawało się 
                    proste: mam mało - jestem uboga, mam dużo - jestem bogata... 
                    Jednak troska o to, by mieć mało, okazała się być zbyt wielkim 
                    uproszczeniem, mijającym się z istotą tej ewangelicznej rady. 
                    Zakłada ona poniekąd życie ubóstwem dla samego ubóstwa. A 
                    tak rozumiane ubóstwo - bieda, jest tylko brakiem. Przeczuwałam, 
                    że nie o to chodzi. Patrzyłam więc na swego Mistrza - Oblubieńca, 
                    by u Niego szukać odpowiedzi. A On - był ubogi. Jednak Jego 
                    ubóstwo innych ubogacało. Wybrał taki styl życia, by do każdego 
                    dotrzeć, by bogactwem swego Bóstwa nikogo nie przestraszyć, 
                    nie onieśmielać. Zrozumiałam więc, że mam podjąć taki sam 
                    styl życia ze względu na Niego, że mam mieć wolne serce i 
                    taką ilość materialnych rzeczy, która nie skrępuje mego kroczenia 
                    z Nim, a je ułatwi. Dostrzegłam, że moje ubóstwo ma wyrażać 
                    się w gotowości kroczenia z Dobrą Nowiną tam, dokąd On mnie 
                    pośle i że mam dzielić się z innymi darami, talentami - które 
                    od Niego otrzymałam. 
                     
                    Z biegiem lat zaczynałam odkrywać kolejny rys ślubowanego 
                    ubóstwa ewangelicznego. Było nim przekonanie, że bycie "ubogim" 
                    ma polegać na byciu "u Boga", na całkowitym zdaniu 
                    się na Niego, zawierzeniu Mu swego życia. Czyli ubóstwo zaczynało 
                    mnie wzywać do bezgranicznej ufności Temu, który mnie powołał. 
                    I tak, powoli, ślub ten zaczynał mi się kojarzyć po prostu 
                    z RADOŚCIĄ. Z radością wynikającą z ufności złożonej w Bogu. 
                    Radość - bo On troszczy się o mnie! Naprawdę, realnie się 
                    troszczy!  
                    Ta droga odkrywania istoty ślubu ubóstwa stanęła mi wyraźnie 
                    przed oczyma... a w uszach ponownie zabrzmiały, wypowiedziane 
                    przed chwilą słowa, które ks. bp. Chrapek imiennie do mnie 
                    skierował podczas kazania: 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - Katarzyno! 
                      Zechciej być apostołką Bożej Opatrzności! 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  "Ślubuję 
                    posłuszeństwo" - mówiłam dalej. To był trzeci ślub jaki 
                    uroczyście składałam. Niczym lotem błyskawicy przypomniały 
                    mi się snute nieraz rozważania co do istoty tego ślubu. "Posłuszeństwo 
                    - ale komu? - nieraz się zastanawiałam - Bogu! Tak, właśnie 
                    Jemu. To ślub podjęty ze względu na Niego". 
                    I znów pamiętam jak spoglądałam na Jezusa, na to jak pełnił 
                    nie swoją wolę, a Ojca, jak była dla Niego "pokarmem" 
                    (J 4,34), wartością absolutną, nawet w perspektywie krzyża. 
                    I choć w krzyż wpisana, nie zachwiała w Nim wiary w dobroć 
                    woli Ojca. Dochodziłam wtedy do wniosku, że ślub posłuszeństwa 
                    mówi mi o tym, by wolę Boga uczynić swoją, by ona stała się 
                    nadrzędną, by jej szukać i ją wypełnić. Rozumiałam, że na 
                    przełożonych spoczywa odpowiedzialność rozeznawania woli Bożej 
                    względem tych, których Bóg powierzył ich trosce. To z kolei 
                    wcale nie zwalnia z szukania Bożego zamysłu względem własnej 
                    osoby. Nie łatwo przychodziło mi zawierzyć, że Bóg swoją wolę 
                    przez nich mi objawia. Widziałam słabość przełożonych. Pamiętałam 
                    jednak, że choć było mi trudno tę wolę przyjąć, czasem nawet 
                    bardzo - to Bóg w tym ślubie dał mi zaznać głębokiego pokoju 
                    serca. POKOJU - bo poznałam, że moja wola jest zmienna, nie 
                    zawsze dobra i nie wszystko przewidzi. Oddając ją w ręce Boga 
                    po prostu zaufałam, że On Sam najlepiej wie, jak zrealizować 
                    do końca dzieło, które we mnie rozpoczął..., nawet gdy posługuje 
                    się słabymi ludźmi, gdy drogi zdają się być kręte i niezrozumiałe. 
                    "On może przez wszystko przeprowadzić! - myślałam - On 
                    może!"...i raz jeszcze, jak echo powtórzyłam cicho w 
                    sercu: "ślubuję". 
                     
                    I dalej głośno czytałam tekst, który właściwie znałam na pamięć. 
                    Każde słowo było w nim wcześniej przemodlone, intelektualnie 
                    "rozpracowane", dobrze mi znane - bo każdego dnia 
                    po przyjętej Komunii Świętej, właśnie tymi słowami, na cichej 
                    adoracji uwielbienia, oddawałam Jezusowi całą siebie. 
                     
                    Zakończyłam składanie ślubów słowami wyboru mojego zgromadzenia 
                    - Sióstr Służek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanej - na 
                    rodzinę swoją na wieki. Kątem oka dostrzegłam jak moi rodzice 
                    i rodzeństwo nieznacznie się poruszyli. "Ależ wcale was 
                    z serca nie wyrzucam! - pomyślałam - Tak naprawdę nie odcinam 
                    się od rodzinnych korzeni, tylko wyrastam z nich nowym, oddzielnym 
                    drzewem, nową rośliną". Uśmiechnęłam się lekko do swych 
                    najbliższych, jakby chcąc zapewnić ich o swojej miłości, która 
                    nie ustanie i mimo braku fizycznej obecności, znajdzie sposoby 
                    na podtrzymanie duchowej łączności. 
                     
                    Spojrzałam w prawą stronę. Tuż obok mnie stała Matka Przełożona 
                    - w imieniu sióstr przyjmowała mnie do tej rodziny zakonnej, 
                    której wybór uroczyście ogłosiłam. Zdecydowałam się, że to 
                    właśnie w grupie tych osób, pociągniętych przez Jezusa, żyjących 
                    według takiej samej, ściśle określonej reguły, chcę służyć 
                    Bogu i ludziom. Wiedziałam, że we wspólnocie zakonnej łączy 
                    nas przede wszystkim Jezus, który każdą z nas umiłował i powołał. 
                    Łączą nas też: śluby które składamy, reguła według której 
                    żyjemy, dzieła które pełnimy oraz tak zwyczajnie i codziennie 
                    wspólna modlitwa i spotkania przy stole.
  W pamięci odżyły mi 
                    wspomnienia z poszczególnych domów zakonnych, gdzie wspólnie 
                    z innymi siostrami podejmowałam ten sam rodzaj życia. "Tyle 
                    sióstr... tyle pięknej historii" - przemknęło mi przez 
                    myśl. Przypomniała mi się siostra Emilia. Pamiętałam jak zawsze 
                    żywo interesowała się moją pracą w szkole i gdy jadłam spóźniony 
                    obiad, znajdowała trochę czasu, by mi potowarzyszyć i podzielić 
                    się swoim doświadczeniem. Jesień życia nie osłabiła w niej 
                    troski o wychowanie młodego człowieka. Wcześniej oddała mu 
                    swe serce i siły prowadząc ochronkę dla dzieci (współczesne 
                    przedszkole) i to w trudnych czasach komunistycznych. Za pełną 
                    poświęcenia pracę pedagogiczną, została przez państwo polskie 
                    odznaczona brązowym, srebrnym i złotym krzyżem zasługi, a 
                    jej opracowania na temat wychowania dzieci czytano w audycjach 
                    polskiego radia. Mnie jednak najbardziej zadziwiały odwiedziny 
                    jej wychowanków. Po 40-stu, 50-ciu latach jak wyszli spod 
                    jej opieki, utrzymywali z nią kontakt listowny i odwiedzali 
                    ją ze swymi dziećmi i wnukami, z sentymentem wspominając: 
                    "swoją Panią"...żywe wspomnienie s. Emilii w momencie 
                    składania ślubów wieczystych, pozwoliło mi bardziej wyraziście 
                    dostrzec, że wchodzę w wielkie bogactwo, spuściznę - pozostawioną 
                    przez kilka pokoleń Służek. Czułam, że ten spadek winnam uszanować, 
                    przyjąć i przekazać dalej.
  
                    W zadziwieniu patrzyłam na dar wspólnoty zakonnej. Nieraz 
                    porównywałam go do tajemniczej wyspy na której ukryto przeróżne 
                    skarby... i radowałam się odnajdując je w talentach i dobroci 
                    moich współsióstr. Tyle im zawdzięczałam! Uzupełniałyśmy się 
                    w różnorodności i odmienności potrzebując nawzajem swego wsparcia. 
                    Często z radością przekonywałam się jak razem możemy zdziałać 
                    więcej i lepiej... jak razem jesteśmy mocniejsze. Podobnie 
                    jak patyki. Nie trudno jeden złamać... lecz miałby sporo kłopotu 
                    ten, kto by spróbował uczynić to naraz z całym naręczem.
  
                    Przez dziewięć lat życia we wspólnocie zakonnej wiedziałam, 
                    że nie zawsze jest "słodko". Zerkając w stronę sióstr 
                    pomyślałam, że tworzymy razem barwną mozaikę, którą dobrze 
                    widać dopiero z oddali. Jest Artysta, który starannie dobiera 
                    kolorowe kamyki i układa wszystko w malowniczą całość... I 
                    tak naprawdę, każda z nas odpowiada tylko za siebie, za tę 
                    barwę kostki mozaiki, którą ją obdarowano i trzeba jednego 
                    - wytrwania na powierzonym miejscu z darem jaki się otrzymało. 
                     
                   
               
             
             
               
                 
                   
                    - Czym 
                      według siostry jest życie we wspólnocie? - nagle przypomniało 
                      mi się pytanie jakie postawiono jednej z naszych sióstr, 
                      podczas obrony jej pracy magisterskiej. 
                      - Męczeństwem - padła krótka odpowiedź. 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  Uśmiechnęłam 
                    się na to wspomnienie. Sama też często doświadczałam w życiu 
                    wspólnym nie tylko wzajemnego ubogacenia się i wspierania, 
                    ale i takiego codziennego "ścierania" się różnic 
                    charakterów, poglądów. Wiedziałam, że życie zakonne nie jest 
                    sielanką i jak na każdej innej drodze życia, nie ucieknie 
                    się przed trudami życia i problemami, a trzeba je podjąć i 
                    rozwiązywać. W przyjęciu owego "męczeństwa", w wewnętrznej 
                    zgodzie na "ścieranie" się we wspólnocie, dostrzegłam 
                    pewną szansę. Pomyślałam, że Bóg może wykorzystać to wszystko, 
                    by wyszlifować we mnie piękny "diament". Jego piękno 
                    On już widzi i do niego mnie wzywa. 
                     
                    Chwila ciszy. Skupiłam jeszcze raz uwagę, objęłam błyskawicznie 
                    myślą to, co przed chwilą ślubowałam... "Wybieram Jezusa... 
                    - przebiegałam myślami jedna po drugiej - ślubuję: czystość, 
                    ubóstwo, posłuszeństwo... Otrzymuję dary miłości, radości 
                    i pokoju... Darami tymi mam dzielić się z innymi, wnieść je 
                    jak trzy cegły w budowanie mistycznego gmachu Kościoła... 
                    Mam służyć... On we mnie - ze mną - dokona dzieła, jakie rozpoczął... 
                    Więc: "Fiat. Tak, fiat "". Wstałam z klęczek. 
                    Zbliżyłam się do ołtarza na którym była sprawowana Najświętsza 
                    Ofiara. Tak często na ołtarzu składałam ofiary, które niosło 
                    ze sobą zakonne życie, składałam siebie. Teraz było podobnie. 
                    Położyłam na nim kartę z tekstem ślubów, który przed chwilą 
                    uroczyście odczytałam... Jeszcze przez moment zatrzymałam 
                    wzrok na tabernakulum - źródle mej mocy... i podpisałam: 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    Siostra 
                      Maria Katarzyna Zalewska. 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  Jak każda 
                    siostra w moim zgromadzeniu, obrałam jako pierwsze imię Maria, 
                    widząc w Matce Jezusa wzór na drodze podejmowanej służby. 
                    Pragnęłam służyć. Chrystus, który "nie przyszedł po to, 
                    aby Mu służono, lecz żeby służyć" (Mt 20,28) w jakiś 
                    szczególny sposób ujął moje serce i ukazał drogę, którą mam 
                    podążać naśladując Go. Maryja - Pokorna Służebnica Pańska 
                    - najlepiej wskazywała, jak w ukryciu przeżywać swoje powołanie 
                    do wyłącznej służby Bogu i bliźnim. 
                     
                    Na znak oblubieńczego związku z Jezusem otrzymałam na palec 
                    prawej ręki srebrną obrączkę, znak przynależności do Tego, 
                    którego miłość - wbrew wszelkiej logice - zwyciężyła w mym 
                    sercu. 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - Jestem 
                      poślubiona Temu, Który jest Synem Wiecznego Ojca, Dzieckiem 
                      Dziewiczej Matki: Zbawicielem całego świata - wspólnie zaśpiewałyśmy, 
                      unosząc swe prawe ręce do góry, by tak na zewnątrz ukazać 
                      wszystkim to co dokonało się w sercu. 
                      - Siostro, a czy siostrze nie żal, że nie może mieć męża? 
                      - zapytała mnie kiedyś Patrycja. 
                      - Ależ ja mam męża - Jezusa! 
                      - No tak - od razu mi przytaknęła, a po chwili refleksji 
                      spojrzała zdziwionymi oczyma - taaak??? 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  Tak, Jezus 
                    stał się dla mnie Osobą, której oddałam swoje życie, którą 
                    chciałam naśladować i z którą pragnęłam stale być - krocząc 
                    wspólnie przez codzienność. W te drogę z Nim wpisany jest 
                    krzyż. Dlatego wkrótce po tym śpiewie otrzymałyśmy z rąk Księdza 
                    biskupa krzyż. Ucałowałam Go. Był mi wyrazem miłości bez miary, 
                    miłości, która przewróciła moje życie "do góry nogami" 
                    i dla której zgodziłam się na to, by "nie żyć dla siebie 
                    ale dla Tego, który za mnie umarł i zmartwychwstał" (2 
                    Kor 5,15)... Od lat tak wiele krzyż dla mnie znaczył... 
                    Wracałam na swoje miejsce, po krzyż podchodziły inne siostry. 
                    Przypomniała mi się dawna rozmowa ze swoim uczniem z trzeciej 
                    klasy szkoły podstawowej. 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - ...ale 
                      siostra nie może cierpieć? 
                      - Dlaczego? - w zdziwieniu odpowiedziałam pytaniem na pytanie 
                      ucznia. 
                      - Bo siostra o Nim uczy, więc musi być zdrowa, żeby jeszcze 
                      innym to opowiedzieć. 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  Patrzyłam 
                    na krzyż trzymany w dłoniach. "Trudno dziwić się dziewięcioletniemu 
                    Markowi, że nie rozumie zbawczego sensu cierpienia - rozważałam 
                    - a ja?... Potrzebowałam wielu lat, by zgodzić się na zdrowie 
                    takie, jakie mam..., by przyjąć ból krzyżowania dróg misyjnych..., 
                    by przez cierpienie złączyć się z Tobą Jezu, by Ci zaufać". 
                    Tuliłam krzyż w dłoniach... tak bardzo wyraźnie dostrzegałam 
                    jego konkretne rysy w swym życiu...pogorszenie słuchu... noszenie 
                    aparatu słuchowego...przekreślenie wyjazdu do Afryki...nawet 
                    katechizowanie stanęło pod znakiem zapytania... Tyle pytań 
                    bez odpowiedzi... Dobrze zapamiętałam tę szkołę cierpienia, 
                    w której nie brakowało łez, buntu i bólu, który wprost oniemiał. 
                    Z czasem przekonałam się, że właśnie ta lekcja w szkole cierpienia, 
                    najwięcej nauczyła mnie o Bogu i życiu. To wtedy uczyłam się 
                    tak naprawdę powierzania swego życia Ojcowskim Dłoniom. Wyciągnięte, 
                    mogłam ująć tylko chwytem ufności, z tyłu pozostawiając wszelką 
                    ludzką logikę. Nie łatwo było nie ograniczać Jego sposobów 
                    działania, zgodzić się na to jak On chce prowadzić... Latami 
                    o tę ufność się modliłam - ... a najpierw prosiłam bym choć 
                    chciała chcieć Mu zaufać... 
                     
                    Spojrzałam raz jeszcze na krzyż trzymany w dłoniach. Tak bliskie 
                    były mi przebite stopy Jezusa - to one skierowały mnie na 
                    to miejsce, to w ich imieniu chciałam dalej ponieść Dobrą 
                    Nowinę... a tymczasem - czułam krzyżowanie własnych nóg. Ból... 
                    ale ból, który łączył mnie z Ukrzyżowanym. Ucałowałam dyskretnie 
                    jeszcze raz te przebite stopy - by wyrazić to, czego się nie 
                    da... i dziękowałam za cichą wiarę w Zmartwychwstanie. Za 
                    wiarę, która pozwalała mi dostrzec, że nie ma takiego bólu, 
                    ani krzyża, który by przerwał Jego nieustanny marsz miłości 
                    ku człowiekowi. Jeszcze raz pomyślałam: "nie ma takiego 
                    gwoździa... nie ma!" - i spojrzeniem, które wyrażało 
                    wszystko, zawierzyłam Mu pragnienie swego serca. 
  
                    Klęknęłyśmy wszystkie. Ksiądz biskup wyciągnął nad nami ręce 
                    i w modlitwie konsekracyjnej poświęcił Bogu to, co przed chwilą 
                    złożyłyśmy mu w ofierze - czyli nas. Tak stałyśmy się osobami 
                    konsekrowanymi - poświęconymi Bogu i otrzymałyśmy potwierdzenie 
                    ze strony Kościoła, że jeśli wiernie zachowamy to, co przyrzekłyśmy, 
                    wiecznie będziemy mogły radować się szczęściem u boku Tego, 
                    Którego poślubiłyśmy. 
                    Dalej uczestniczyłyśmy w bezkrwawej Ofierze, włączając w nią 
                    dar swego życia i modląc się, by to Bóg je przemienił i uświęcał 
                    według zamysłu swego Serca. 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - Pokoju 
                      nie może dać ten, kto nie ma go w sobie.  
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  Usłyszałam, 
                    gdy na znak pokoju ksiądz biskup podchodził do każdej z nas. 
                    Te słowa wypowiedział akurat do mnie. Skinieniem głowy i lekkim 
                    ukłonem przytaknęłam... Tak bardzo te słowa współbrzmiały 
                    z tym, czego doświadczałam, nie dziwne więc, że zapadły mi 
                    głęboko w serce. 
                     
                    Gdy odwróciłam się do Rodziców dzieląc się z nimi darem pokoju, 
                    zobaczyłam zapłakane oczy Mamy i usłyszałam szeptaną prośbę: 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                    - Kasiu, 
                      pomódl się za Sylwka, jest umierający. 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  Znów twierdząco 
                    skinęłam głową. O chorobie brata ciotecznego wiedziałam od 
                    niedawna. A więc nowotwór okazał się być tak groźnym? 
                     
                    Prośba ta wypowiedziana przez Mamę - i to w chwili zdawałoby 
                    się tak radosnej - potwierdzała to co wcześniej sercem rozumiałam. 
                    Będąc z Jezusem jako jego Oblubienica, mam twardo stąpać po 
                    ziemi, a to znaczy muszę widzieć jej realia - ból, cierpienie, 
                    ale i radość - iść z tym do Jezusa, zawierzając Mu to wszystko... 
                    Jemu, który wie lepiej, jak przez życie przeprowadzić. 
                     
                    Moment Komunii Świętej... przylgnięcie... zjednoczenie z Umiłowanym... 
                    nie! - nie potrzeba tu więcej słów... nawet wspólne dziękczynienie 
                    też tylko po części wyrażało, Komu i za co dziękowałyśmy... 
                    Szkoda, że słowa czasem bywają tak małe. 
                     
                    Na koniec Eucharystii ksiądz biskup raz jeszcze złożył nam 
                    życzenia, przy okazji trochę żartując, jak to miał w zwyczaju. 
                    Zachęcał nas do radosnego świadczenia o miłości Chrystusa. 
                    Groził, że w przeciwnym razie możemy stać się straszącymi 
                    czarownicami, bądź kopcącymi świecami. 
                     
                    Na pełnienie misji, do jakiej zostałyśmy powołane, otrzymałyśmy 
                    Boże błogosławieństwo. Wsparte "mocą z wysoka" mogłyśmy 
                    ruszyć w dalszą codzienność podjętego życia. 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                     - Kaśka! 
                      Co ty tu robisz? - usłyszałam w trakcie życzeń jakie składał 
                      mi ks. Kazimierz - Jedź ze mną na Syberię! Syberia czeka!!! 
                      - Proszę księdza - przerwał mu przysłuchujący się z boku 
                      ks. Tomasz - Niech ksiądz uważa na słowa jakie wypowiada, 
                      ja też kiedyś nieopatrznie coś powiedziałem... - i pokrótce, 
                      moi zaproszeni goście mogli usłyszeć historię o "psikusie" 
                      zgotowanym mi przez Pana Boga 
                   
                 
               
             
             
               
                 
                  ...A ja 
                    pomyślałam w duchu, że życie z Jezusem nie ma nic wspólnego 
                    z nudą. 
                     
                  ZNAK 
                    ZAPYTANIA 
                    Jezu, 
                    Jak być dla Ciebie? 
                    Ten znak zapytania 
                    niczym klucz 
                    każdy dzień otwiera 
                    ... i różnie wychodzi 
                    kiedy na dobranoc 
                    klamkę dnia docisnę. 
                    Więc przyjmij, 
                    wraz z pocałunkiem 
                    złożonym na obrączce ślubnej, 
                    szept serca 
                    - oddaję Ci całą siebie 
                    ... taką, jaką jestem 
                   
                    I co dalej? - nie ma sielanki, jest twarde, realne życie, 
                    które nieraz jeszcze zapyta mnie o podjętą decyzję, każe podejmować 
                    ją na nowo, w innym świetle, po prostu tu i teraz... Jednak 
                    w tym wszystkim pokój niesie mi Ten, który na tę drogę mnie 
                    powołał. Nie wiem co będzie jutro, za tydzień czy za pięć 
                    lat. Może zawiodę, nie wiem. Pewna jednak jestem Jego Miłości 
                    i Jego niezmienności - mimo, że nie zawsze, tak po ludzku, 
                    ją odczuwam - to ufam, że w każdej sytuacji znajdzie On sposób 
                    na rozwiązanie supełków, które Mu nieraz naplączę swym życiem. 
                   
                    Mój 
                    Bóg z Niniwy 
                 
               
             
             
               
                 
                   
                     
                      - A siostra, czy wierzy w cuda - uczeń spojrzał na mnie 
                      z miną, jakby spodziewał się słów wyroczni Pana. 
                      - Wierzę - tak, wierzę - odpowiedziałam lekko się uśmiechając, 
                      bo na myśl wróciło mi od razu wspomnienie wyboru Niniwy 
                      mego życia. 
                   
                 
               
             
            
              
                Rzeczywiście, 
                  nie umiałabym inaczej wytłumaczyć, jak to się stało, że uciekając 
                  przed Bogiem - Jego odnalazłam, sercem przyjęłam, że życie zakonne 
                  z tak odległego - stało się tak bliskie, moje... Trafiłam na 
                  nie bez mała jak Jonasz do Niniwy - i zgodziłam się już w niej 
                  pozostać. Stała się dla mnie miejscem doświadczenia Boga, który 
                  zapragnął uszczęśliwić mnie swoją Miłością.
  
                  Dziś bardzo pragnę, by OGIEŃ MIŁOŚCI Jezusa płonął dalej i dalej. 
                  By wszystkich ogarnął, przemieniał, radował. O jakże bardzo 
                  bym chciała wszystkich do piękna Jego Miłości przekonać!!! Niestety, 
                  piórem tego wyrazić nie sposób... - a może i na całe szczęście? 
                  Tę miłość trzeba po prostu przeżyć: przyjąć, zaufać jej i dać 
                  się poprowadzić... i nie tylko na zakonnej drodze. Wierzę, że 
                  Niniwa ma różne dzielnice - każda jest częścią posiadłości naznaczonej 
                  działaniem miłosiernego Boga. Nie tylko w jednej dzielnicy - 
                  zakonie - można Bożej dobroci i Miłości doświadczyć, a każda 
                  z jej dzielnic - czyli każde ludzkie powołanie - może stać się 
                  miejscem szczęśliwym, gdy zaufa się Panu tego Miasta. Naprawdę, 
                  warto przyjąć do ręki klucz powołania, który On podaje, gdyż 
                  to właśnie On najlepiej wie, w której z dzielnic Niniwy możemy 
                  odnaleźć bezpieczny, życiowy dach nad głową, miejsce ciepłe 
                  i szczęśliwe, naznaczone zaproszeniem Ojcowskiej Ręki. Czasem 
                  w tym miejscu może dach przeciekać, potrzebne będą remonty i 
                  trud troski o dom wcale nas nie minie. Bóg jednak zechciał byśmy 
                  to miejsce wraz z Nim współtworzyli, zgodził się być naszym 
                  Emmanuelem - "Bogiem-z-nami" (Mt 1,23), prowadzącym 
                  nas przez dom Niniwy do mieszkania, które jest w Ojcowskim Domu... 
                  I nawet gdy zgubimy klucze, gdy w buncie zamienimy dzielnice 
                  życiowymi wyborami i nie wiemy potem, jak sobie z tym zagmatwaniu 
                  poradzić - to warto w końcu zwrócić się do Pana Niniwy - On 
                  znajdzie inne rozwiązania i swej obecności nikomu nie odmówi...
  
                  Tak, warto odnaleźć klucz wiary do mieszkania z Bogiem w swym 
                  sercu, warto zaprosić Go w swoje życie, tak bardzo warto rzec 
                  za Apostołami: "Panie, zostań z nami" (Łk 24,29). 
                  Zostanie. 
                   
                 
               
             
            
              
             
             
                
              
   
              
            
            
             
           | 
         
       
         powołanie znaki 
        wezwania 10 
        najczęstszych pytań  
        rekolekcje 
               
     |