powołanieznaki wezwania10 najczęstszych pytań świadectwa rekolekcje

"Fiat" - nie tylko wypowiedziane



Piękny sierpniowy poranek. Tym razem obudziłam się bez najmniejszego problemu. Na dolnej wardze, z opuchnięcia po niedawnym ukąszeniu przez jakiegoś owada, nie było już śladu. Odetchnęłam z ulgą. Cóż, bycie siostrą zakonną nie pozbawiło mnie kobiecości i tego dnia - w dzień składania ślubów wieczystych - chciałam wyglądać naprawdę ładnie... A tu, jak na złość, albo jako kolejny żart Pana Boga, w dzień przed ślubami wszyscy na mnie patrzyli z politowaniem i na domiar złego nie bardzo mnie rozumieli bo niemiłosiernie sepleniłam. Teraz już wszystko wróciło do normy. Dawno się tak nie ucieszyłam swoim odbiciem w lustrze jak tym razem. Po przygodzie z owadem pozostało tylko zabawne wspomnienie.

- Zobacz jakie mam wąskie usta - szepnęłam dwa dni wcześniej do swojej współsiostry podczas przeglądania próbnych ujęć na video.
- Co, teraz masz lepsze? - odpowiedziała mi na drugi dzień widząc zdecydowaną zmianę w moim wyglądzie.
- Zdecydowanie ładniej mi z wąskimi - próbowałam odpowiedzieć.

"Nie ma co Pana Boga poprawiać" - pomyślałam szykując się już do uroczystości.
Byłyśmy gotowe, cała siódemka. Rodzina, zaproszeni goście i siostry czekali już w Mariowskiej kaplicy, słuchając pieśni i komentarzy wprowadzających w przeżycie uroczystości naszych wieczystych zaślubin z Jezusem.

Serce mocniej mi biło. Tyle wspomnień nasuwało się na myśl, tyle wcześniejszych przemyśleń dochodziło do głosu... Sama nie bardzo mogłam uwierzyć w realność tego, co miało się za chwilę stać. Radość i jakiś dreszcz emocji ogarniał mnie, gdy ustawiłyśmy się, by w procesji wejść do kaplicy. Ruszyłyśmy. Lekko przygryzłam wargę by przekonać się czy nie śnię... nie, to wszystko działo się naprawdę.
Stanęłyśmy. Teraz już dobrze mogłam zobaczyć przybyłych: Rodzice, Siostra, Brat z rodziną, przyjaciele i inni bliscy memu sercu, przyjechali by towarzyszyć mi w tym szczególnym dniu.

- Córeczko, nie wiem jak Ci pomóc, ale pamiętaj, że modlimy się za Ciebie i cokolwiek postanowisz przyjmiemy...

Te słowa mamy bardzo wyraźnie mi się przypomniały. "Kochane rodzinne ognisko - pomyślałam - przez trudny czas wątpliwości i wyboru, moja rodzina była ze mną, by nie narzucając swego zdania, wesprzeć mnie swą modlitwą, akceptacją, dobrą radą".

Widziałam, jak rodzice spoglądają na mnie wzruszeni momentem uroczystej chwili. Uśmiechnęłam się do nich. "Z pewnością nie było łatwo wychować takiego krnąbrnego dzieciaka - przemknęło mi przez myśl - Tak, to w domu rodzinnym poznałam świat wartości i jego hierarchię, to tu zostałam wprowadzona na drogę wiary, tu ukształtowało się tak wiele moich postaw... I to tu zaczęło rodzić się moje powołanie. Doprawdy, trudno to zliczyć i objąć wdzięcznością".

Dziękując Bogu za nich, spojrzałam w kierunku ołtarza. Tu znalazłam kolejny powód do radości. Byli nim moi serdeczni przyjaciele: ks. Tomasz - co "niefortunne" słowa przy mym chrzcie wypowiedział, a z którym później szczerze się zaprzyjaźniliśmy (i oto teraz mogliśmy "zobaczyć się" po raz drugi w życiu!) i ks. Kazimierz - w miłości Bożej szalony nie mniej niż ja, to ten co podpowiedział, by wylosować sobie zgromadzenie. Zerknęliśmy w swoją stronę. Spojrzenia porozumiewawcze wiele mówiły...

Jakąż radość sprawiła mi obecność Reniuchny, Basieńki, Marysi... myśl o Asi...nawet Elwira fizycznie nieobecna, duchem łączyła się ze mną. Kiedyś doszłyśmy z nią do rozstaju życiowych dróg, gdzie wybrała inny wymiar Niniwy: zaczęła zmierzać ku Chrystusowi na drodze powołania do małżeństwa. Przyjacielem pozostała serdecznym, który nigdy nie zwątpił w moje zakonne powołanie i z którym dalej mogłam odkrywać piękno miłości Boga na odmiennych naszych drogach.

Spojrzałam na Reniuchnę... Zawsze mi była bliską, pokrewną duszą... Przypomniało mi się, jak nieraz dodawała mi otuchy, dźwigała w trudnych momentach, pomagając uwierzyć, że dobro może we mnie zwyciężyć. Kiedyś tak się przy niej nabuntowałam:

- Ja nie dam rady! Ciągle te zmiany! Obietnice wyjazdu na misje i znowu przesunięcie o rok! O rok!!! Rozumiesz...?! O rok!... Nie wejdę już w kolejną szkołę! Nie ma mowy! Nie przygotuję się do hospitacji - niech mnie wywalą!... Szkoda mi dzieci, że będą miały takiego katechetę... Ale ja nie dam rady otworzyć się na nie, poprowadzić je do Chrystusa - zbuntowanie mi nie pozwala.
- Nie, Kasia jak tylko przed nimi staniesz, to je pokochasz... - i dalej łagodnie, z właściwym sobie spokojem, przekonywała mnie o tkwiącym we mnie potencjale dobra, umożliwiającym mi przejście przez tą trudną sytuację.

"Ach, ta moja Renatka... - pomyślałam - tyle Bóg w niej dobroci pomieścił. Jak bardzo byłby ubogi i smutny świat bez przyjaciół!... Są oni dla mnie skrzydłami unoszącymi w drodze ku Tobie Boże, gdy z braku sił ledwo powłóczę nogami...Mój Dobry Panie, jak bardzo za nich pragnę Ci podziękować".
Te słowa, niczym modlitwa wdzięczności, same wypływały z głębi serca w stronę Tego, któremu w ten dzień oddawałam całą siebie na zawsze.

Liturgia słowa i eucharystii oraz cały obrzęd ceremonii ślubów wieczystych, pozwalał mi lepiej wyrazić wdzięczność i trwać w dziękczynieniu. W dziękczynieniu połączonym z zadziwieniem. Bo tak naprawdę sama do końca nie rozumiałam dlaczego Bóg mnie powołał, dlaczego ze mnie nie zrezygnował, choć zawodziłam i nieraz trwałam w swoich pomysłach na życie... przez tyle lat, tyle doświadczeń On był ze mną. Zawsze mnie sobą obdarowywał, swą miłującą obecnością. Po prostu był. Mnie trzeba było czasu, bym nauczyła się przyjmowania Jego obecności, bym nie narzucała Mu sposobu jej wyrażania. Teraz, tego dnia - w chwili wieczystych zaślubin z Nim - tak bardzo pragnęłam odpowiedzieć na Jego Miłość.

Wszystkie położyłyśmy się krzyżem. Siostry i zaproszeni gości klęczeli. Śpiewem litanii przyzywaliśmy orędownictwa świętych w tak decydującym momencie naszego życia. Dla zaproszonych moment ten okazał się najbardziej wzruszającym... Ja natomiast myślą zwróciłam się szczególnie do swych ulubionych świętych (choć nie wszyscy byli wymienieni w litanii)... bo jak ten moment przeżywać bez dzielenia radości z nimi - Przyjaciółmi z Domu Ojca - których świętość potwierdzała, że życie oddane Bogu jest możliwe, a ich orędownictwo stawało się potężnym wsparciem na drodze współpracy z otrzymaną łaską... Już nieraz mogłam przekonać się o ich życzliwej pomocy. Szczególnie św. Jan Ewangelista - drogi, serdeczny Przyjaciel - ...Wiedział ile Mu zawdzięczam... Dziękowałam Bogu za dar łączności Kościoła tryumfującego (w niebie) z Kościołem walczącym (czyli z nami) i prosiłam, prosiłam, by dalej każdą z nas - ci wyśpiewani święci - wspierali w codziennym odpowiadaniu Bogu na Jego miłość. Powstałyśmy.

Pragnęłam być z Jezusem, chciałam Go uczynić treścią swej zakonnej codzienności. W odpowiedzi na Jego dar mogłam Mu dać tylko siebie. To oddanie wyraziłam klęcząc u stopni ołtarza i oświadczając wszystkim, do Kogo należy moje serce. Ślubowałam Jezusowi.

Mówiąc: "ślubuję czystość" - myślałam o MIŁOŚCI, o tej relacji do której czułam się wezwana przez Jezusa. Rozumiałam, że ślubowana czystość tą miłość mi gwarantuje, bo to właśnie ona stoi na straży prawdziwej miłości. Tak więc wybierałam osobę Jezusa, miłość do Niego stawiając w centralnym miejscu swego życia... Pamiętałam, jak często w wieczornej rozmowie z Jezusem na "dobranoc" przyglądałam się, czy miłość do Niego była pierwszą... i nieraz potrzebowałam nawrócenia. "Tak, miłość do Niego kieruje na właściwe tory miłość do bliźniego - myślałam - Jako zakonnica czuję się wezwana do tego, by kochać nie miłością wyłączną - bo ona jest skierowana ku Tobie, Jezu - a miłością siostrzaną, matczyną. Wchodząc w rodzinę Bożą jako Twoja Oblubienica, staję się siostrą każdego... i obym nią była". Poczułam wdzięczność do Jezusa za to, że daje mi czas, bym tej miłości uczyła się od Niego przez całe życie.

Wiedziałam, że słowa to nie wszystko. Pięknie może zabrzmieć: "całą siebie oddaję Jezusowi", "chcę być siostrą każdego" - a codzienność, niczym sprawdzian, o wierność mnie zapyta... i nie zawsze będzie łatwo odpowiedzieć - czasem z uśmiechem, a czasem ze łzami. Byłam tego świadoma w chwili ślubów.
Błyskawicznie, w myślach przemknęły mi różne spotkania, rozmowy. Pamiętałam, jak nieraz trzeba było jasno się określić wobec napotkanych mężczyzn, jak czuwać - by ocalić w swym sercu Oblubieńczą miłość do Jezusa.

- A co będzie jak jakiś facet się siostrze spodoba?
- Jak siostra zobaczy, że jest taki "super" i się w nim zakocha? - kiedyś dziewczyny jedna przez drugą zadawały mi pytania.
- Czy może mi się ktoś spodobać? - podjęłam myśl - może, przecież jestem kobietą. Co wtedy? Idę z tym do Jezusa, mówię Mu o wszystkim i u Niego szukam sił do wytrwania. Bo nie tyle chodzi o to, czy mi się ktoś spodoba czy nie, tylko co z tym dalej zrobię.

Wspomnienie dawnej rozmowy z dziewczynami przygnało i wspomnienie drugie. Otóż siedząc kiedyś przy stole po obiedzie, rozmawiałyśmy żartobliwie z siostrami o pokusach przeciw czystości. Jedna zaśmiała się z drugiej, mającej ponad 80 lat, że jej już te pokusy nie grożą.

- O, siostro! - zaprotestowała zagadnięta - wcale nieprawda! Kilka lat temu, jak wyszłam z kościoła zatrzymał mnie taki starszy pan, co baldachim nosił w kościele... i zaczął mi się oświadczać. Myślał, że jak jestem na emeryturze to jestem już wolna. Całe życie trzeba czuwać, całe!

"No tak - pomyślałam - życie przede mną... pokusy też. Najważniejsze, że z Tobą Panie kroczę, bo razem stawimy czoła temu, co spotka naszą miłość... i na tym właśnie polega piękno tej drogi".
Klęczałam dalej. Nie śpiesząc się, powoli - tak, by nie pozwolić żadnemu słowu upaść bezmyślnie na ziemię (por. 1 Sm 3,19) - mówiłam dalej: "ślubuję ubóstwo".

Przez mgnienie oka przypomniało mi się jak długo szukałam sensu tego ślubu, jego istoty. Inaczej je rozumiałam u początku zakonnej drogi, inaczej ślubując je teraz, na życie całe. Początkowo myślałam, że to najprostszy i najoczywistszy ze ślubów zakonnych. Myślałam, że mierzy się go miarą tego, co się posiada, co się ma "w kieszeni". Zdawało się proste: mam mało - jestem uboga, mam dużo - jestem bogata... Jednak troska o to, by mieć mało, okazała się być zbyt wielkim uproszczeniem, mijającym się z istotą tej ewangelicznej rady. Zakłada ona poniekąd życie ubóstwem dla samego ubóstwa. A tak rozumiane ubóstwo - bieda, jest tylko brakiem. Przeczuwałam, że nie o to chodzi. Patrzyłam więc na swego Mistrza - Oblubieńca, by u Niego szukać odpowiedzi. A On - był ubogi. Jednak Jego ubóstwo innych ubogacało. Wybrał taki styl życia, by do każdego dotrzeć, by bogactwem swego Bóstwa nikogo nie przestraszyć, nie onieśmielać. Zrozumiałam więc, że mam podjąć taki sam styl życia ze względu na Niego, że mam mieć wolne serce i taką ilość materialnych rzeczy, która nie skrępuje mego kroczenia z Nim, a je ułatwi. Dostrzegłam, że moje ubóstwo ma wyrażać się w gotowości kroczenia z Dobrą Nowiną tam, dokąd On mnie pośle i że mam dzielić się z innymi darami, talentami - które od Niego otrzymałam.

Z biegiem lat zaczynałam odkrywać kolejny rys ślubowanego ubóstwa ewangelicznego. Było nim przekonanie, że bycie "ubogim" ma polegać na byciu "u Boga", na całkowitym zdaniu się na Niego, zawierzeniu Mu swego życia. Czyli ubóstwo zaczynało mnie wzywać do bezgranicznej ufności Temu, który mnie powołał. I tak, powoli, ślub ten zaczynał mi się kojarzyć po prostu z RADOŚCIĄ. Z radością wynikającą z ufności złożonej w Bogu. Radość - bo On troszczy się o mnie! Naprawdę, realnie się troszczy!
Ta droga odkrywania istoty ślubu ubóstwa stanęła mi wyraźnie przed oczyma... a w uszach ponownie zabrzmiały, wypowiedziane przed chwilą słowa, które ks. bp. Chrapek imiennie do mnie skierował podczas kazania:

- Katarzyno! Zechciej być apostołką Bożej Opatrzności!

"Ślubuję posłuszeństwo" - mówiłam dalej. To był trzeci ślub jaki uroczyście składałam. Niczym lotem błyskawicy przypomniały mi się snute nieraz rozważania co do istoty tego ślubu. "Posłuszeństwo - ale komu? - nieraz się zastanawiałam - Bogu! Tak, właśnie Jemu. To ślub podjęty ze względu na Niego".
I znów pamiętam jak spoglądałam na Jezusa, na to jak pełnił nie swoją wolę, a Ojca, jak była dla Niego "pokarmem" (J 4,34), wartością absolutną, nawet w perspektywie krzyża. I choć w krzyż wpisana, nie zachwiała w Nim wiary w dobroć woli Ojca. Dochodziłam wtedy do wniosku, że ślub posłuszeństwa mówi mi o tym, by wolę Boga uczynić swoją, by ona stała się nadrzędną, by jej szukać i ją wypełnić. Rozumiałam, że na przełożonych spoczywa odpowiedzialność rozeznawania woli Bożej względem tych, których Bóg powierzył ich trosce. To z kolei wcale nie zwalnia z szukania Bożego zamysłu względem własnej osoby. Nie łatwo przychodziło mi zawierzyć, że Bóg swoją wolę przez nich mi objawia. Widziałam słabość przełożonych. Pamiętałam jednak, że choć było mi trudno tę wolę przyjąć, czasem nawet bardzo - to Bóg w tym ślubie dał mi zaznać głębokiego pokoju serca. POKOJU - bo poznałam, że moja wola jest zmienna, nie zawsze dobra i nie wszystko przewidzi. Oddając ją w ręce Boga po prostu zaufałam, że On Sam najlepiej wie, jak zrealizować do końca dzieło, które we mnie rozpoczął..., nawet gdy posługuje się słabymi ludźmi, gdy drogi zdają się być kręte i niezrozumiałe. "On może przez wszystko przeprowadzić! - myślałam - On może!"...i raz jeszcze, jak echo powtórzyłam cicho w sercu: "ślubuję".

I dalej głośno czytałam tekst, który właściwie znałam na pamięć. Każde słowo było w nim wcześniej przemodlone, intelektualnie "rozpracowane", dobrze mi znane - bo każdego dnia po przyjętej Komunii Świętej, właśnie tymi słowami, na cichej adoracji uwielbienia, oddawałam Jezusowi całą siebie.

Zakończyłam składanie ślubów słowami wyboru mojego zgromadzenia - Sióstr Służek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanej - na rodzinę swoją na wieki. Kątem oka dostrzegłam jak moi rodzice i rodzeństwo nieznacznie się poruszyli. "Ależ wcale was z serca nie wyrzucam! - pomyślałam - Tak naprawdę nie odcinam się od rodzinnych korzeni, tylko wyrastam z nich nowym, oddzielnym drzewem, nową rośliną". Uśmiechnęłam się lekko do swych najbliższych, jakby chcąc zapewnić ich o swojej miłości, która nie ustanie i mimo braku fizycznej obecności, znajdzie sposoby na podtrzymanie duchowej łączności.

Spojrzałam w prawą stronę. Tuż obok mnie stała Matka Przełożona - w imieniu sióstr przyjmowała mnie do tej rodziny zakonnej, której wybór uroczyście ogłosiłam. Zdecydowałam się, że to właśnie w grupie tych osób, pociągniętych przez Jezusa, żyjących według takiej samej, ściśle określonej reguły, chcę służyć Bogu i ludziom. Wiedziałam, że we wspólnocie zakonnej łączy nas przede wszystkim Jezus, który każdą z nas umiłował i powołał. Łączą nas też: śluby które składamy, reguła według której żyjemy, dzieła które pełnimy oraz tak zwyczajnie i codziennie wspólna modlitwa i spotkania przy stole.

W pamięci odżyły mi wspomnienia z poszczególnych domów zakonnych, gdzie wspólnie z innymi siostrami podejmowałam ten sam rodzaj życia. "Tyle sióstr... tyle pięknej historii" - przemknęło mi przez myśl. Przypomniała mi się siostra Emilia. Pamiętałam jak zawsze żywo interesowała się moją pracą w szkole i gdy jadłam spóźniony obiad, znajdowała trochę czasu, by mi potowarzyszyć i podzielić się swoim doświadczeniem. Jesień życia nie osłabiła w niej troski o wychowanie młodego człowieka. Wcześniej oddała mu swe serce i siły prowadząc ochronkę dla dzieci (współczesne przedszkole) i to w trudnych czasach komunistycznych. Za pełną poświęcenia pracę pedagogiczną, została przez państwo polskie odznaczona brązowym, srebrnym i złotym krzyżem zasługi, a jej opracowania na temat wychowania dzieci czytano w audycjach polskiego radia. Mnie jednak najbardziej zadziwiały odwiedziny jej wychowanków. Po 40-stu, 50-ciu latach jak wyszli spod jej opieki, utrzymywali z nią kontakt listowny i odwiedzali ją ze swymi dziećmi i wnukami, z sentymentem wspominając: "swoją Panią"...żywe wspomnienie s. Emilii w momencie składania ślubów wieczystych, pozwoliło mi bardziej wyraziście dostrzec, że wchodzę w wielkie bogactwo, spuściznę - pozostawioną przez kilka pokoleń Służek. Czułam, że ten spadek winnam uszanować, przyjąć i przekazać dalej.

W zadziwieniu patrzyłam na dar wspólnoty zakonnej. Nieraz porównywałam go do tajemniczej wyspy na której ukryto przeróżne skarby... i radowałam się odnajdując je w talentach i dobroci moich współsióstr. Tyle im zawdzięczałam! Uzupełniałyśmy się w różnorodności i odmienności potrzebując nawzajem swego wsparcia. Często z radością przekonywałam się jak razem możemy zdziałać więcej i lepiej... jak razem jesteśmy mocniejsze. Podobnie jak patyki. Nie trudno jeden złamać... lecz miałby sporo kłopotu ten, kto by spróbował uczynić to naraz z całym naręczem.

Przez dziewięć lat życia we wspólnocie zakonnej wiedziałam, że nie zawsze jest "słodko". Zerkając w stronę sióstr pomyślałam, że tworzymy razem barwną mozaikę, którą dobrze widać dopiero z oddali. Jest Artysta, który starannie dobiera kolorowe kamyki i układa wszystko w malowniczą całość... I tak naprawdę, każda z nas odpowiada tylko za siebie, za tę barwę kostki mozaiki, którą ją obdarowano i trzeba jednego - wytrwania na powierzonym miejscu z darem jaki się otrzymało.

- Czym według siostry jest życie we wspólnocie? - nagle przypomniało mi się pytanie jakie postawiono jednej z naszych sióstr, podczas obrony jej pracy magisterskiej.
- Męczeństwem - padła krótka odpowiedź.

Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. Sama też często doświadczałam w życiu wspólnym nie tylko wzajemnego ubogacenia się i wspierania, ale i takiego codziennego "ścierania" się różnic charakterów, poglądów. Wiedziałam, że życie zakonne nie jest sielanką i jak na każdej innej drodze życia, nie ucieknie się przed trudami życia i problemami, a trzeba je podjąć i rozwiązywać. W przyjęciu owego "męczeństwa", w wewnętrznej zgodzie na "ścieranie" się we wspólnocie, dostrzegłam pewną szansę. Pomyślałam, że Bóg może wykorzystać to wszystko, by wyszlifować we mnie piękny "diament". Jego piękno On już widzi i do niego mnie wzywa.

Chwila ciszy. Skupiłam jeszcze raz uwagę, objęłam błyskawicznie myślą to, co przed chwilą ślubowałam... "Wybieram Jezusa... - przebiegałam myślami jedna po drugiej - ślubuję: czystość, ubóstwo, posłuszeństwo... Otrzymuję dary miłości, radości i pokoju... Darami tymi mam dzielić się z innymi, wnieść je jak trzy cegły w budowanie mistycznego gmachu Kościoła... Mam służyć... On we mnie - ze mną - dokona dzieła, jakie rozpoczął... Więc: "Fiat. Tak, fiat "". Wstałam z klęczek. Zbliżyłam się do ołtarza na którym była sprawowana Najświętsza Ofiara. Tak często na ołtarzu składałam ofiary, które niosło ze sobą zakonne życie, składałam siebie. Teraz było podobnie. Położyłam na nim kartę z tekstem ślubów, który przed chwilą uroczyście odczytałam... Jeszcze przez moment zatrzymałam wzrok na tabernakulum - źródle mej mocy... i podpisałam:

Siostra Maria Katarzyna Zalewska.

Jak każda siostra w moim zgromadzeniu, obrałam jako pierwsze imię Maria, widząc w Matce Jezusa wzór na drodze podejmowanej służby. Pragnęłam służyć. Chrystus, który "nie przyszedł po to, aby Mu służono, lecz żeby służyć" (Mt 20,28) w jakiś szczególny sposób ujął moje serce i ukazał drogę, którą mam podążać naśladując Go. Maryja - Pokorna Służebnica Pańska - najlepiej wskazywała, jak w ukryciu przeżywać swoje powołanie do wyłącznej służby Bogu i bliźnim.

Na znak oblubieńczego związku z Jezusem otrzymałam na palec prawej ręki srebrną obrączkę, znak przynależności do Tego, którego miłość - wbrew wszelkiej logice - zwyciężyła w mym sercu.

- Jestem poślubiona Temu, Który jest Synem Wiecznego Ojca, Dzieckiem Dziewiczej Matki: Zbawicielem całego świata - wspólnie zaśpiewałyśmy, unosząc swe prawe ręce do góry, by tak na zewnątrz ukazać wszystkim to co dokonało się w sercu.
- Siostro, a czy siostrze nie żal, że nie może mieć męża? - zapytała mnie kiedyś Patrycja.
- Ależ ja mam męża - Jezusa!
- No tak - od razu mi przytaknęła, a po chwili refleksji spojrzała zdziwionymi oczyma - taaak???

Tak, Jezus stał się dla mnie Osobą, której oddałam swoje życie, którą chciałam naśladować i z którą pragnęłam stale być - krocząc wspólnie przez codzienność. W te drogę z Nim wpisany jest krzyż. Dlatego wkrótce po tym śpiewie otrzymałyśmy z rąk Księdza biskupa krzyż. Ucałowałam Go. Był mi wyrazem miłości bez miary, miłości, która przewróciła moje życie "do góry nogami" i dla której zgodziłam się na to, by "nie żyć dla siebie ale dla Tego, który za mnie umarł i zmartwychwstał" (2 Kor 5,15)... Od lat tak wiele krzyż dla mnie znaczył...
Wracałam na swoje miejsce, po krzyż podchodziły inne siostry. Przypomniała mi się dawna rozmowa ze swoim uczniem z trzeciej klasy szkoły podstawowej.

- ...ale siostra nie może cierpieć?
- Dlaczego? - w zdziwieniu odpowiedziałam pytaniem na pytanie ucznia.
- Bo siostra o Nim uczy, więc musi być zdrowa, żeby jeszcze innym to opowiedzieć.

Patrzyłam na krzyż trzymany w dłoniach. "Trudno dziwić się dziewięcioletniemu Markowi, że nie rozumie zbawczego sensu cierpienia - rozważałam - a ja?... Potrzebowałam wielu lat, by zgodzić się na zdrowie takie, jakie mam..., by przyjąć ból krzyżowania dróg misyjnych..., by przez cierpienie złączyć się z Tobą Jezu, by Ci zaufać". Tuliłam krzyż w dłoniach... tak bardzo wyraźnie dostrzegałam jego konkretne rysy w swym życiu...pogorszenie słuchu... noszenie aparatu słuchowego...przekreślenie wyjazdu do Afryki...nawet katechizowanie stanęło pod znakiem zapytania... Tyle pytań bez odpowiedzi... Dobrze zapamiętałam tę szkołę cierpienia, w której nie brakowało łez, buntu i bólu, który wprost oniemiał. Z czasem przekonałam się, że właśnie ta lekcja w szkole cierpienia, najwięcej nauczyła mnie o Bogu i życiu. To wtedy uczyłam się tak naprawdę powierzania swego życia Ojcowskim Dłoniom. Wyciągnięte, mogłam ująć tylko chwytem ufności, z tyłu pozostawiając wszelką ludzką logikę. Nie łatwo było nie ograniczać Jego sposobów działania, zgodzić się na to jak On chce prowadzić... Latami o tę ufność się modliłam - ... a najpierw prosiłam bym choć chciała chcieć Mu zaufać...

Spojrzałam raz jeszcze na krzyż trzymany w dłoniach. Tak bliskie były mi przebite stopy Jezusa - to one skierowały mnie na to miejsce, to w ich imieniu chciałam dalej ponieść Dobrą Nowinę... a tymczasem - czułam krzyżowanie własnych nóg. Ból... ale ból, który łączył mnie z Ukrzyżowanym. Ucałowałam dyskretnie jeszcze raz te przebite stopy - by wyrazić to, czego się nie da... i dziękowałam za cichą wiarę w Zmartwychwstanie. Za wiarę, która pozwalała mi dostrzec, że nie ma takiego bólu, ani krzyża, który by przerwał Jego nieustanny marsz miłości ku człowiekowi. Jeszcze raz pomyślałam: "nie ma takiego gwoździa... nie ma!" - i spojrzeniem, które wyrażało wszystko, zawierzyłam Mu pragnienie swego serca.

Klęknęłyśmy wszystkie. Ksiądz biskup wyciągnął nad nami ręce i w modlitwie konsekracyjnej poświęcił Bogu to, co przed chwilą złożyłyśmy mu w ofierze - czyli nas. Tak stałyśmy się osobami konsekrowanymi - poświęconymi Bogu i otrzymałyśmy potwierdzenie ze strony Kościoła, że jeśli wiernie zachowamy to, co przyrzekłyśmy, wiecznie będziemy mogły radować się szczęściem u boku Tego, Którego poślubiłyśmy.
Dalej uczestniczyłyśmy w bezkrwawej Ofierze, włączając w nią dar swego życia i modląc się, by to Bóg je przemienił i uświęcał według zamysłu swego Serca.

- Pokoju nie może dać ten, kto nie ma go w sobie.

Usłyszałam, gdy na znak pokoju ksiądz biskup podchodził do każdej z nas. Te słowa wypowiedział akurat do mnie. Skinieniem głowy i lekkim ukłonem przytaknęłam... Tak bardzo te słowa współbrzmiały z tym, czego doświadczałam, nie dziwne więc, że zapadły mi głęboko w serce.

Gdy odwróciłam się do Rodziców dzieląc się z nimi darem pokoju, zobaczyłam zapłakane oczy Mamy i usłyszałam szeptaną prośbę:

- Kasiu, pomódl się za Sylwka, jest umierający.

Znów twierdząco skinęłam głową. O chorobie brata ciotecznego wiedziałam od niedawna. A więc nowotwór okazał się być tak groźnym?

Prośba ta wypowiedziana przez Mamę - i to w chwili zdawałoby się tak radosnej - potwierdzała to co wcześniej sercem rozumiałam. Będąc z Jezusem jako jego Oblubienica, mam twardo stąpać po ziemi, a to znaczy muszę widzieć jej realia - ból, cierpienie, ale i radość - iść z tym do Jezusa, zawierzając Mu to wszystko... Jemu, który wie lepiej, jak przez życie przeprowadzić.

Moment Komunii Świętej... przylgnięcie... zjednoczenie z Umiłowanym... nie! - nie potrzeba tu więcej słów... nawet wspólne dziękczynienie też tylko po części wyrażało, Komu i za co dziękowałyśmy... Szkoda, że słowa czasem bywają tak małe.

Na koniec Eucharystii ksiądz biskup raz jeszcze złożył nam życzenia, przy okazji trochę żartując, jak to miał w zwyczaju. Zachęcał nas do radosnego świadczenia o miłości Chrystusa. Groził, że w przeciwnym razie możemy stać się straszącymi czarownicami, bądź kopcącymi świecami.

Na pełnienie misji, do jakiej zostałyśmy powołane, otrzymałyśmy Boże błogosławieństwo. Wsparte "mocą z wysoka" mogłyśmy ruszyć w dalszą codzienność podjętego życia.

- Kaśka! Co ty tu robisz? - usłyszałam w trakcie życzeń jakie składał mi ks. Kazimierz - Jedź ze mną na Syberię! Syberia czeka!!!
- Proszę księdza - przerwał mu przysłuchujący się z boku ks. Tomasz - Niech ksiądz uważa na słowa jakie wypowiada, ja też kiedyś nieopatrznie coś powiedziałem... - i pokrótce, moi zaproszeni goście mogli usłyszeć historię o "psikusie" zgotowanym mi przez Pana Boga

...A ja pomyślałam w duchu, że życie z Jezusem nie ma nic wspólnego z nudą.

ZNAK ZAPYTANIA
Jezu,
Jak być dla Ciebie?
Ten znak zapytania
niczym klucz
każdy dzień otwiera
... i różnie wychodzi
kiedy na dobranoc
klamkę dnia docisnę.
Więc przyjmij,
wraz z pocałunkiem
złożonym na obrączce ślubnej,
szept serca
- oddaję Ci całą siebie
... taką, jaką jestem


I co dalej? - nie ma sielanki, jest twarde, realne życie, które nieraz jeszcze zapyta mnie o podjętą decyzję, każe podejmować ją na nowo, w innym świetle, po prostu tu i teraz... Jednak w tym wszystkim pokój niesie mi Ten, który na tę drogę mnie powołał. Nie wiem co będzie jutro, za tydzień czy za pięć lat. Może zawiodę, nie wiem. Pewna jednak jestem Jego Miłości i Jego niezmienności - mimo, że nie zawsze, tak po ludzku, ją odczuwam - to ufam, że w każdej sytuacji znajdzie On sposób na rozwiązanie supełków, które Mu nieraz naplączę swym życiem.


Mój Bóg z Niniwy


- A siostra, czy wierzy w cuda - uczeń spojrzał na mnie z miną, jakby spodziewał się słów wyroczni Pana.
- Wierzę - tak, wierzę - odpowiedziałam lekko się uśmiechając, bo na myśl wróciło mi od razu wspomnienie wyboru Niniwy mego życia.

Rzeczywiście, nie umiałabym inaczej wytłumaczyć, jak to się stało, że uciekając przed Bogiem - Jego odnalazłam, sercem przyjęłam, że życie zakonne z tak odległego - stało się tak bliskie, moje... Trafiłam na nie bez mała jak Jonasz do Niniwy - i zgodziłam się już w niej pozostać. Stała się dla mnie miejscem doświadczenia Boga, który zapragnął uszczęśliwić mnie swoją Miłością.

Dziś bardzo pragnę, by OGIEŃ MIŁOŚCI Jezusa płonął dalej i dalej. By wszystkich ogarnął, przemieniał, radował. O jakże bardzo bym chciała wszystkich do piękna Jego Miłości przekonać!!! Niestety, piórem tego wyrazić nie sposób... - a może i na całe szczęście? Tę miłość trzeba po prostu przeżyć: przyjąć, zaufać jej i dać się poprowadzić... i nie tylko na zakonnej drodze. Wierzę, że Niniwa ma różne dzielnice - każda jest częścią posiadłości naznaczonej działaniem miłosiernego Boga. Nie tylko w jednej dzielnicy - zakonie - można Bożej dobroci i Miłości doświadczyć, a każda z jej dzielnic - czyli każde ludzkie powołanie - może stać się miejscem szczęśliwym, gdy zaufa się Panu tego Miasta. Naprawdę, warto przyjąć do ręki klucz powołania, który On podaje, gdyż to właśnie On najlepiej wie, w której z dzielnic Niniwy możemy odnaleźć bezpieczny, życiowy dach nad głową, miejsce ciepłe i szczęśliwe, naznaczone zaproszeniem Ojcowskiej Ręki. Czasem w tym miejscu może dach przeciekać, potrzebne będą remonty i trud troski o dom wcale nas nie minie. Bóg jednak zechciał byśmy to miejsce wraz z Nim współtworzyli, zgodził się być naszym Emmanuelem - "Bogiem-z-nami" (Mt 1,23), prowadzącym nas przez dom Niniwy do mieszkania, które jest w Ojcowskim Domu... I nawet gdy zgubimy klucze, gdy w buncie zamienimy dzielnice życiowymi wyborami i nie wiemy potem, jak sobie z tym zagmatwaniu poradzić - to warto w końcu zwrócić się do Pana Niniwy - On znajdzie inne rozwiązania i swej obecności nikomu nie odmówi...

Tak, warto odnaleźć klucz wiary do mieszkania z Bogiem w swym sercu, warto zaprosić Go w swoje życie, tak bardzo warto rzec za Apostołami: "Panie, zostań z nami" (Łk 24,29). Zostanie.

 


powołanieznaki wezwania10 najczęstszych pytań rekolekcje


Dom Generalny: Mariówka 3, 26-400 PRZYSUCHA tel. (0 48) 675 17 28 sluzki@op.pl