"Fiat"
- nie tylko wypowiedziane
Piękny sierpniowy poranek. Tym razem obudziłam się bez najmniejszego
problemu. Na dolnej wardze, z opuchnięcia po niedawnym ukąszeniu
przez jakiegoś owada, nie było już śladu. Odetchnęłam z ulgą.
Cóż, bycie siostrą zakonną nie pozbawiło mnie kobiecości i
tego dnia - w dzień składania ślubów wieczystych - chciałam
wyglądać naprawdę ładnie... A tu, jak na złość, albo jako
kolejny żart Pana Boga, w dzień przed ślubami wszyscy na mnie
patrzyli z politowaniem i na domiar złego nie bardzo mnie
rozumieli bo niemiłosiernie sepleniłam. Teraz już wszystko
wróciło do normy. Dawno się tak nie ucieszyłam swoim odbiciem
w lustrze jak tym razem. Po przygodzie z owadem pozostało
tylko zabawne wspomnienie.
- Zobacz
jakie mam wąskie usta - szepnęłam dwa dni wcześniej do swojej
współsiostry podczas przeglądania próbnych ujęć na video.
- Co, teraz masz lepsze? - odpowiedziała mi na drugi dzień
widząc zdecydowaną zmianę w moim wyglądzie.
- Zdecydowanie ładniej mi z wąskimi - próbowałam odpowiedzieć.
"Nie
ma co Pana Boga poprawiać" - pomyślałam szykując się
już do uroczystości.
Byłyśmy gotowe, cała siódemka. Rodzina, zaproszeni goście
i siostry czekali już w Mariowskiej kaplicy, słuchając pieśni
i komentarzy wprowadzających w przeżycie uroczystości naszych
wieczystych zaślubin z Jezusem.
Serce mocniej mi biło. Tyle wspomnień nasuwało się na myśl,
tyle wcześniejszych przemyśleń dochodziło do głosu... Sama
nie bardzo mogłam uwierzyć w realność tego, co miało się za
chwilę stać. Radość i jakiś dreszcz emocji ogarniał mnie,
gdy ustawiłyśmy się, by w procesji wejść do kaplicy. Ruszyłyśmy.
Lekko przygryzłam wargę by przekonać się czy nie śnię... nie,
to wszystko działo się naprawdę.
Stanęłyśmy. Teraz już dobrze mogłam zobaczyć przybyłych: Rodzice,
Siostra, Brat z rodziną, przyjaciele i inni bliscy memu sercu,
przyjechali by towarzyszyć mi w tym szczególnym dniu.
- Córeczko,
nie wiem jak Ci pomóc, ale pamiętaj, że modlimy się za Ciebie
i cokolwiek postanowisz przyjmiemy...
Te słowa
mamy bardzo wyraźnie mi się przypomniały. "Kochane rodzinne
ognisko - pomyślałam - przez trudny czas wątpliwości i wyboru,
moja rodzina była ze mną, by nie narzucając swego zdania,
wesprzeć mnie swą modlitwą, akceptacją, dobrą radą".
Widziałam, jak rodzice spoglądają na mnie wzruszeni momentem
uroczystej chwili. Uśmiechnęłam się do nich. "Z pewnością
nie było łatwo wychować takiego krnąbrnego dzieciaka - przemknęło
mi przez myśl - Tak, to w domu rodzinnym poznałam świat wartości
i jego hierarchię, to tu zostałam wprowadzona na drogę wiary,
tu ukształtowało się tak wiele moich postaw... I to tu zaczęło
rodzić się moje powołanie. Doprawdy, trudno to zliczyć i objąć
wdzięcznością".
Dziękując Bogu za nich, spojrzałam w kierunku ołtarza. Tu
znalazłam kolejny powód do radości. Byli nim moi serdeczni
przyjaciele: ks. Tomasz - co "niefortunne" słowa
przy mym chrzcie wypowiedział, a z którym później szczerze
się zaprzyjaźniliśmy (i oto teraz mogliśmy "zobaczyć
się" po raz drugi w życiu!) i ks. Kazimierz - w miłości
Bożej szalony nie mniej niż ja, to ten co podpowiedział, by
wylosować sobie zgromadzenie. Zerknęliśmy w swoją stronę.
Spojrzenia porozumiewawcze wiele mówiły...
Jakąż radość sprawiła mi obecność Reniuchny, Basieńki, Marysi...
myśl o Asi...nawet Elwira fizycznie nieobecna, duchem łączyła
się ze mną. Kiedyś doszłyśmy z nią do rozstaju życiowych dróg,
gdzie wybrała inny wymiar Niniwy: zaczęła zmierzać ku Chrystusowi
na drodze powołania do małżeństwa. Przyjacielem pozostała
serdecznym, który nigdy nie zwątpił w moje zakonne powołanie
i z którym dalej mogłam odkrywać piękno miłości Boga na odmiennych
naszych drogach.
Spojrzałam na Reniuchnę... Zawsze mi była bliską, pokrewną
duszą... Przypomniało mi się, jak nieraz dodawała mi otuchy,
dźwigała w trudnych momentach, pomagając uwierzyć, że dobro
może we mnie zwyciężyć. Kiedyś tak się przy niej nabuntowałam:
- Ja
nie dam rady! Ciągle te zmiany! Obietnice wyjazdu na misje
i znowu przesunięcie o rok! O rok!!! Rozumiesz...?! O rok!...
Nie wejdę już w kolejną szkołę! Nie ma mowy! Nie przygotuję
się do hospitacji - niech mnie wywalą!... Szkoda mi dzieci,
że będą miały takiego katechetę... Ale ja nie dam rady otworzyć
się na nie, poprowadzić je do Chrystusa - zbuntowanie mi
nie pozwala.
- Nie, Kasia jak tylko przed nimi staniesz, to je pokochasz...
- i dalej łagodnie, z właściwym sobie spokojem, przekonywała
mnie o tkwiącym we mnie potencjale dobra, umożliwiającym
mi przejście przez tą trudną sytuację.
"Ach,
ta moja Renatka... - pomyślałam - tyle Bóg w niej dobroci
pomieścił. Jak bardzo byłby ubogi i smutny świat bez przyjaciół!...
Są oni dla mnie skrzydłami unoszącymi w drodze ku Tobie Boże,
gdy z braku sił ledwo powłóczę nogami...Mój Dobry Panie, jak
bardzo za nich pragnę Ci podziękować".
Te słowa, niczym modlitwa wdzięczności, same wypływały z głębi
serca w stronę Tego, któremu w ten dzień oddawałam całą siebie
na zawsze.
Liturgia słowa i eucharystii oraz cały obrzęd ceremonii ślubów
wieczystych, pozwalał mi lepiej wyrazić wdzięczność i trwać
w dziękczynieniu. W dziękczynieniu połączonym z zadziwieniem.
Bo tak naprawdę sama do końca nie rozumiałam dlaczego Bóg
mnie powołał, dlaczego ze mnie nie zrezygnował, choć zawodziłam
i nieraz trwałam w swoich pomysłach na życie... przez tyle
lat, tyle doświadczeń On był ze mną. Zawsze mnie sobą obdarowywał,
swą miłującą obecnością. Po prostu był. Mnie trzeba było czasu,
bym nauczyła się przyjmowania Jego obecności, bym nie narzucała
Mu sposobu jej wyrażania. Teraz, tego dnia - w chwili wieczystych
zaślubin z Nim - tak bardzo pragnęłam odpowiedzieć na Jego
Miłość.
Wszystkie położyłyśmy się krzyżem. Siostry i zaproszeni gości
klęczeli. Śpiewem litanii przyzywaliśmy orędownictwa świętych
w tak decydującym momencie naszego życia. Dla zaproszonych
moment ten okazał się najbardziej wzruszającym... Ja natomiast
myślą zwróciłam się szczególnie do swych ulubionych świętych
(choć nie wszyscy byli wymienieni w litanii)... bo jak ten
moment przeżywać bez dzielenia radości z nimi - Przyjaciółmi
z Domu Ojca - których świętość potwierdzała, że życie oddane
Bogu jest możliwe, a ich orędownictwo stawało się potężnym
wsparciem na drodze współpracy z otrzymaną łaską... Już nieraz
mogłam przekonać się o ich życzliwej pomocy. Szczególnie św.
Jan Ewangelista - drogi, serdeczny Przyjaciel - ...Wiedział
ile Mu zawdzięczam... Dziękowałam Bogu za dar łączności Kościoła
tryumfującego (w niebie) z Kościołem walczącym (czyli z nami)
i prosiłam, prosiłam, by dalej każdą z nas - ci wyśpiewani
święci - wspierali w codziennym odpowiadaniu Bogu na Jego
miłość. Powstałyśmy.
Pragnęłam być z Jezusem, chciałam Go uczynić treścią swej
zakonnej codzienności. W odpowiedzi na Jego dar mogłam Mu
dać tylko siebie. To oddanie wyraziłam klęcząc u stopni ołtarza
i oświadczając wszystkim, do Kogo należy moje serce. Ślubowałam
Jezusowi.
Mówiąc: "ślubuję czystość" - myślałam o MIŁOŚCI,
o tej relacji do której czułam się wezwana przez Jezusa. Rozumiałam,
że ślubowana czystość tą miłość mi gwarantuje, bo to właśnie
ona stoi na straży prawdziwej miłości. Tak więc wybierałam
osobę Jezusa, miłość do Niego stawiając w centralnym miejscu
swego życia... Pamiętałam, jak często w wieczornej rozmowie
z Jezusem na "dobranoc" przyglądałam się, czy miłość
do Niego była pierwszą... i nieraz potrzebowałam nawrócenia.
"Tak, miłość do Niego kieruje na właściwe tory miłość
do bliźniego - myślałam - Jako zakonnica czuję się wezwana
do tego, by kochać nie miłością wyłączną - bo ona jest skierowana
ku Tobie, Jezu - a miłością siostrzaną, matczyną. Wchodząc
w rodzinę Bożą jako Twoja Oblubienica, staję się siostrą każdego...
i obym nią była". Poczułam wdzięczność do Jezusa za to,
że daje mi czas, bym tej miłości uczyła się od Niego przez
całe życie.
Wiedziałam, że słowa to nie wszystko. Pięknie może zabrzmieć:
"całą siebie oddaję Jezusowi", "chcę być siostrą
każdego" - a codzienność, niczym sprawdzian, o wierność
mnie zapyta... i nie zawsze będzie łatwo odpowiedzieć - czasem
z uśmiechem, a czasem ze łzami. Byłam tego świadoma w chwili
ślubów.
Błyskawicznie, w myślach przemknęły mi różne spotkania, rozmowy.
Pamiętałam, jak nieraz trzeba było jasno się określić wobec
napotkanych mężczyzn, jak czuwać - by ocalić w swym sercu
Oblubieńczą miłość do Jezusa.
- A
co będzie jak jakiś facet się siostrze spodoba?
- Jak siostra zobaczy, że jest taki "super" i
się w nim zakocha? - kiedyś dziewczyny jedna przez drugą
zadawały mi pytania.
- Czy może mi się ktoś spodobać? - podjęłam myśl - może,
przecież jestem kobietą. Co wtedy? Idę z tym do Jezusa,
mówię Mu o wszystkim i u Niego szukam sił do wytrwania.
Bo nie tyle chodzi o to, czy mi się ktoś spodoba czy nie,
tylko co z tym dalej zrobię.
Wspomnienie
dawnej rozmowy z dziewczynami przygnało i wspomnienie drugie.
Otóż siedząc kiedyś przy stole po obiedzie, rozmawiałyśmy
żartobliwie z siostrami o pokusach przeciw czystości. Jedna
zaśmiała się z drugiej, mającej ponad 80 lat, że jej już te
pokusy nie grożą.
- O,
siostro! - zaprotestowała zagadnięta - wcale nieprawda!
Kilka lat temu, jak wyszłam z kościoła zatrzymał mnie taki
starszy pan, co baldachim nosił w kościele... i zaczął mi
się oświadczać. Myślał, że jak jestem na emeryturze to jestem
już wolna. Całe życie trzeba czuwać, całe!
"No
tak - pomyślałam - życie przede mną... pokusy też. Najważniejsze,
że z Tobą Panie kroczę, bo razem stawimy czoła temu, co spotka
naszą miłość... i na tym właśnie polega piękno tej drogi".
Klęczałam dalej. Nie śpiesząc się, powoli - tak, by nie pozwolić
żadnemu słowu upaść bezmyślnie na ziemię (por. 1 Sm 3,19)
- mówiłam dalej: "ślubuję ubóstwo".
Przez mgnienie oka przypomniało mi się jak długo szukałam
sensu tego ślubu, jego istoty. Inaczej je rozumiałam u początku
zakonnej drogi, inaczej ślubując je teraz, na życie całe.
Początkowo myślałam, że to najprostszy i najoczywistszy ze
ślubów zakonnych. Myślałam, że mierzy się go miarą tego, co
się posiada, co się ma "w kieszeni". Zdawało się
proste: mam mało - jestem uboga, mam dużo - jestem bogata...
Jednak troska o to, by mieć mało, okazała się być zbyt wielkim
uproszczeniem, mijającym się z istotą tej ewangelicznej rady.
Zakłada ona poniekąd życie ubóstwem dla samego ubóstwa. A
tak rozumiane ubóstwo - bieda, jest tylko brakiem. Przeczuwałam,
że nie o to chodzi. Patrzyłam więc na swego Mistrza - Oblubieńca,
by u Niego szukać odpowiedzi. A On - był ubogi. Jednak Jego
ubóstwo innych ubogacało. Wybrał taki styl życia, by do każdego
dotrzeć, by bogactwem swego Bóstwa nikogo nie przestraszyć,
nie onieśmielać. Zrozumiałam więc, że mam podjąć taki sam
styl życia ze względu na Niego, że mam mieć wolne serce i
taką ilość materialnych rzeczy, która nie skrępuje mego kroczenia
z Nim, a je ułatwi. Dostrzegłam, że moje ubóstwo ma wyrażać
się w gotowości kroczenia z Dobrą Nowiną tam, dokąd On mnie
pośle i że mam dzielić się z innymi darami, talentami - które
od Niego otrzymałam.
Z biegiem lat zaczynałam odkrywać kolejny rys ślubowanego
ubóstwa ewangelicznego. Było nim przekonanie, że bycie "ubogim"
ma polegać na byciu "u Boga", na całkowitym zdaniu
się na Niego, zawierzeniu Mu swego życia. Czyli ubóstwo zaczynało
mnie wzywać do bezgranicznej ufności Temu, który mnie powołał.
I tak, powoli, ślub ten zaczynał mi się kojarzyć po prostu
z RADOŚCIĄ. Z radością wynikającą z ufności złożonej w Bogu.
Radość - bo On troszczy się o mnie! Naprawdę, realnie się
troszczy!
Ta droga odkrywania istoty ślubu ubóstwa stanęła mi wyraźnie
przed oczyma... a w uszach ponownie zabrzmiały, wypowiedziane
przed chwilą słowa, które ks. bp. Chrapek imiennie do mnie
skierował podczas kazania:
- Katarzyno!
Zechciej być apostołką Bożej Opatrzności!
"Ślubuję
posłuszeństwo" - mówiłam dalej. To był trzeci ślub jaki
uroczyście składałam. Niczym lotem błyskawicy przypomniały
mi się snute nieraz rozważania co do istoty tego ślubu. "Posłuszeństwo
- ale komu? - nieraz się zastanawiałam - Bogu! Tak, właśnie
Jemu. To ślub podjęty ze względu na Niego".
I znów pamiętam jak spoglądałam na Jezusa, na to jak pełnił
nie swoją wolę, a Ojca, jak była dla Niego "pokarmem"
(J 4,34), wartością absolutną, nawet w perspektywie krzyża.
I choć w krzyż wpisana, nie zachwiała w Nim wiary w dobroć
woli Ojca. Dochodziłam wtedy do wniosku, że ślub posłuszeństwa
mówi mi o tym, by wolę Boga uczynić swoją, by ona stała się
nadrzędną, by jej szukać i ją wypełnić. Rozumiałam, że na
przełożonych spoczywa odpowiedzialność rozeznawania woli Bożej
względem tych, których Bóg powierzył ich trosce. To z kolei
wcale nie zwalnia z szukania Bożego zamysłu względem własnej
osoby. Nie łatwo przychodziło mi zawierzyć, że Bóg swoją wolę
przez nich mi objawia. Widziałam słabość przełożonych. Pamiętałam
jednak, że choć było mi trudno tę wolę przyjąć, czasem nawet
bardzo - to Bóg w tym ślubie dał mi zaznać głębokiego pokoju
serca. POKOJU - bo poznałam, że moja wola jest zmienna, nie
zawsze dobra i nie wszystko przewidzi. Oddając ją w ręce Boga
po prostu zaufałam, że On Sam najlepiej wie, jak zrealizować
do końca dzieło, które we mnie rozpoczął..., nawet gdy posługuje
się słabymi ludźmi, gdy drogi zdają się być kręte i niezrozumiałe.
"On może przez wszystko przeprowadzić! - myślałam - On
może!"...i raz jeszcze, jak echo powtórzyłam cicho w
sercu: "ślubuję".
I dalej głośno czytałam tekst, który właściwie znałam na pamięć.
Każde słowo było w nim wcześniej przemodlone, intelektualnie
"rozpracowane", dobrze mi znane - bo każdego dnia
po przyjętej Komunii Świętej, właśnie tymi słowami, na cichej
adoracji uwielbienia, oddawałam Jezusowi całą siebie.
Zakończyłam składanie ślubów słowami wyboru mojego zgromadzenia
- Sióstr Służek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanej - na
rodzinę swoją na wieki. Kątem oka dostrzegłam jak moi rodzice
i rodzeństwo nieznacznie się poruszyli. "Ależ wcale was
z serca nie wyrzucam! - pomyślałam - Tak naprawdę nie odcinam
się od rodzinnych korzeni, tylko wyrastam z nich nowym, oddzielnym
drzewem, nową rośliną". Uśmiechnęłam się lekko do swych
najbliższych, jakby chcąc zapewnić ich o swojej miłości, która
nie ustanie i mimo braku fizycznej obecności, znajdzie sposoby
na podtrzymanie duchowej łączności.
Spojrzałam w prawą stronę. Tuż obok mnie stała Matka Przełożona
- w imieniu sióstr przyjmowała mnie do tej rodziny zakonnej,
której wybór uroczyście ogłosiłam. Zdecydowałam się, że to
właśnie w grupie tych osób, pociągniętych przez Jezusa, żyjących
według takiej samej, ściśle określonej reguły, chcę służyć
Bogu i ludziom. Wiedziałam, że we wspólnocie zakonnej łączy
nas przede wszystkim Jezus, który każdą z nas umiłował i powołał.
Łączą nas też: śluby które składamy, reguła według której
żyjemy, dzieła które pełnimy oraz tak zwyczajnie i codziennie
wspólna modlitwa i spotkania przy stole.
W pamięci odżyły mi
wspomnienia z poszczególnych domów zakonnych, gdzie wspólnie
z innymi siostrami podejmowałam ten sam rodzaj życia. "Tyle
sióstr... tyle pięknej historii" - przemknęło mi przez
myśl. Przypomniała mi się siostra Emilia. Pamiętałam jak zawsze
żywo interesowała się moją pracą w szkole i gdy jadłam spóźniony
obiad, znajdowała trochę czasu, by mi potowarzyszyć i podzielić
się swoim doświadczeniem. Jesień życia nie osłabiła w niej
troski o wychowanie młodego człowieka. Wcześniej oddała mu
swe serce i siły prowadząc ochronkę dla dzieci (współczesne
przedszkole) i to w trudnych czasach komunistycznych. Za pełną
poświęcenia pracę pedagogiczną, została przez państwo polskie
odznaczona brązowym, srebrnym i złotym krzyżem zasługi, a
jej opracowania na temat wychowania dzieci czytano w audycjach
polskiego radia. Mnie jednak najbardziej zadziwiały odwiedziny
jej wychowanków. Po 40-stu, 50-ciu latach jak wyszli spod
jej opieki, utrzymywali z nią kontakt listowny i odwiedzali
ją ze swymi dziećmi i wnukami, z sentymentem wspominając:
"swoją Panią"...żywe wspomnienie s. Emilii w momencie
składania ślubów wieczystych, pozwoliło mi bardziej wyraziście
dostrzec, że wchodzę w wielkie bogactwo, spuściznę - pozostawioną
przez kilka pokoleń Służek. Czułam, że ten spadek winnam uszanować,
przyjąć i przekazać dalej.
W zadziwieniu patrzyłam na dar wspólnoty zakonnej. Nieraz
porównywałam go do tajemniczej wyspy na której ukryto przeróżne
skarby... i radowałam się odnajdując je w talentach i dobroci
moich współsióstr. Tyle im zawdzięczałam! Uzupełniałyśmy się
w różnorodności i odmienności potrzebując nawzajem swego wsparcia.
Często z radością przekonywałam się jak razem możemy zdziałać
więcej i lepiej... jak razem jesteśmy mocniejsze. Podobnie
jak patyki. Nie trudno jeden złamać... lecz miałby sporo kłopotu
ten, kto by spróbował uczynić to naraz z całym naręczem.
Przez dziewięć lat życia we wspólnocie zakonnej wiedziałam,
że nie zawsze jest "słodko". Zerkając w stronę sióstr
pomyślałam, że tworzymy razem barwną mozaikę, którą dobrze
widać dopiero z oddali. Jest Artysta, który starannie dobiera
kolorowe kamyki i układa wszystko w malowniczą całość... I
tak naprawdę, każda z nas odpowiada tylko za siebie, za tę
barwę kostki mozaiki, którą ją obdarowano i trzeba jednego
- wytrwania na powierzonym miejscu z darem jaki się otrzymało.
- Czym
według siostry jest życie we wspólnocie? - nagle przypomniało
mi się pytanie jakie postawiono jednej z naszych sióstr,
podczas obrony jej pracy magisterskiej.
- Męczeństwem - padła krótka odpowiedź.
Uśmiechnęłam
się na to wspomnienie. Sama też często doświadczałam w życiu
wspólnym nie tylko wzajemnego ubogacenia się i wspierania,
ale i takiego codziennego "ścierania" się różnic
charakterów, poglądów. Wiedziałam, że życie zakonne nie jest
sielanką i jak na każdej innej drodze życia, nie ucieknie
się przed trudami życia i problemami, a trzeba je podjąć i
rozwiązywać. W przyjęciu owego "męczeństwa", w wewnętrznej
zgodzie na "ścieranie" się we wspólnocie, dostrzegłam
pewną szansę. Pomyślałam, że Bóg może wykorzystać to wszystko,
by wyszlifować we mnie piękny "diament". Jego piękno
On już widzi i do niego mnie wzywa.
Chwila ciszy. Skupiłam jeszcze raz uwagę, objęłam błyskawicznie
myślą to, co przed chwilą ślubowałam... "Wybieram Jezusa...
- przebiegałam myślami jedna po drugiej - ślubuję: czystość,
ubóstwo, posłuszeństwo... Otrzymuję dary miłości, radości
i pokoju... Darami tymi mam dzielić się z innymi, wnieść je
jak trzy cegły w budowanie mistycznego gmachu Kościoła...
Mam służyć... On we mnie - ze mną - dokona dzieła, jakie rozpoczął...
Więc: "Fiat. Tak, fiat "". Wstałam z klęczek.
Zbliżyłam się do ołtarza na którym była sprawowana Najświętsza
Ofiara. Tak często na ołtarzu składałam ofiary, które niosło
ze sobą zakonne życie, składałam siebie. Teraz było podobnie.
Położyłam na nim kartę z tekstem ślubów, który przed chwilą
uroczyście odczytałam... Jeszcze przez moment zatrzymałam
wzrok na tabernakulum - źródle mej mocy... i podpisałam:
Siostra
Maria Katarzyna Zalewska.
Jak każda
siostra w moim zgromadzeniu, obrałam jako pierwsze imię Maria,
widząc w Matce Jezusa wzór na drodze podejmowanej służby.
Pragnęłam służyć. Chrystus, który "nie przyszedł po to,
aby Mu służono, lecz żeby służyć" (Mt 20,28) w jakiś
szczególny sposób ujął moje serce i ukazał drogę, którą mam
podążać naśladując Go. Maryja - Pokorna Służebnica Pańska
- najlepiej wskazywała, jak w ukryciu przeżywać swoje powołanie
do wyłącznej służby Bogu i bliźnim.
Na znak oblubieńczego związku z Jezusem otrzymałam na palec
prawej ręki srebrną obrączkę, znak przynależności do Tego,
którego miłość - wbrew wszelkiej logice - zwyciężyła w mym
sercu.
- Jestem
poślubiona Temu, Który jest Synem Wiecznego Ojca, Dzieckiem
Dziewiczej Matki: Zbawicielem całego świata - wspólnie zaśpiewałyśmy,
unosząc swe prawe ręce do góry, by tak na zewnątrz ukazać
wszystkim to co dokonało się w sercu.
- Siostro, a czy siostrze nie żal, że nie może mieć męża?
- zapytała mnie kiedyś Patrycja.
- Ależ ja mam męża - Jezusa!
- No tak - od razu mi przytaknęła, a po chwili refleksji
spojrzała zdziwionymi oczyma - taaak???
Tak, Jezus
stał się dla mnie Osobą, której oddałam swoje życie, którą
chciałam naśladować i z którą pragnęłam stale być - krocząc
wspólnie przez codzienność. W te drogę z Nim wpisany jest
krzyż. Dlatego wkrótce po tym śpiewie otrzymałyśmy z rąk Księdza
biskupa krzyż. Ucałowałam Go. Był mi wyrazem miłości bez miary,
miłości, która przewróciła moje życie "do góry nogami"
i dla której zgodziłam się na to, by "nie żyć dla siebie
ale dla Tego, który za mnie umarł i zmartwychwstał" (2
Kor 5,15)... Od lat tak wiele krzyż dla mnie znaczył...
Wracałam na swoje miejsce, po krzyż podchodziły inne siostry.
Przypomniała mi się dawna rozmowa ze swoim uczniem z trzeciej
klasy szkoły podstawowej.
- ...ale
siostra nie może cierpieć?
- Dlaczego? - w zdziwieniu odpowiedziałam pytaniem na pytanie
ucznia.
- Bo siostra o Nim uczy, więc musi być zdrowa, żeby jeszcze
innym to opowiedzieć.
Patrzyłam
na krzyż trzymany w dłoniach. "Trudno dziwić się dziewięcioletniemu
Markowi, że nie rozumie zbawczego sensu cierpienia - rozważałam
- a ja?... Potrzebowałam wielu lat, by zgodzić się na zdrowie
takie, jakie mam..., by przyjąć ból krzyżowania dróg misyjnych...,
by przez cierpienie złączyć się z Tobą Jezu, by Ci zaufać".
Tuliłam krzyż w dłoniach... tak bardzo wyraźnie dostrzegałam
jego konkretne rysy w swym życiu...pogorszenie słuchu... noszenie
aparatu słuchowego...przekreślenie wyjazdu do Afryki...nawet
katechizowanie stanęło pod znakiem zapytania... Tyle pytań
bez odpowiedzi... Dobrze zapamiętałam tę szkołę cierpienia,
w której nie brakowało łez, buntu i bólu, który wprost oniemiał.
Z czasem przekonałam się, że właśnie ta lekcja w szkole cierpienia,
najwięcej nauczyła mnie o Bogu i życiu. To wtedy uczyłam się
tak naprawdę powierzania swego życia Ojcowskim Dłoniom. Wyciągnięte,
mogłam ująć tylko chwytem ufności, z tyłu pozostawiając wszelką
ludzką logikę. Nie łatwo było nie ograniczać Jego sposobów
działania, zgodzić się na to jak On chce prowadzić... Latami
o tę ufność się modliłam - ... a najpierw prosiłam bym choć
chciała chcieć Mu zaufać...
Spojrzałam raz jeszcze na krzyż trzymany w dłoniach. Tak bliskie
były mi przebite stopy Jezusa - to one skierowały mnie na
to miejsce, to w ich imieniu chciałam dalej ponieść Dobrą
Nowinę... a tymczasem - czułam krzyżowanie własnych nóg. Ból...
ale ból, który łączył mnie z Ukrzyżowanym. Ucałowałam dyskretnie
jeszcze raz te przebite stopy - by wyrazić to, czego się nie
da... i dziękowałam za cichą wiarę w Zmartwychwstanie. Za
wiarę, która pozwalała mi dostrzec, że nie ma takiego bólu,
ani krzyża, który by przerwał Jego nieustanny marsz miłości
ku człowiekowi. Jeszcze raz pomyślałam: "nie ma takiego
gwoździa... nie ma!" - i spojrzeniem, które wyrażało
wszystko, zawierzyłam Mu pragnienie swego serca.
Klęknęłyśmy wszystkie. Ksiądz biskup wyciągnął nad nami ręce
i w modlitwie konsekracyjnej poświęcił Bogu to, co przed chwilą
złożyłyśmy mu w ofierze - czyli nas. Tak stałyśmy się osobami
konsekrowanymi - poświęconymi Bogu i otrzymałyśmy potwierdzenie
ze strony Kościoła, że jeśli wiernie zachowamy to, co przyrzekłyśmy,
wiecznie będziemy mogły radować się szczęściem u boku Tego,
Którego poślubiłyśmy.
Dalej uczestniczyłyśmy w bezkrwawej Ofierze, włączając w nią
dar swego życia i modląc się, by to Bóg je przemienił i uświęcał
według zamysłu swego Serca.
- Pokoju
nie może dać ten, kto nie ma go w sobie.
Usłyszałam,
gdy na znak pokoju ksiądz biskup podchodził do każdej z nas.
Te słowa wypowiedział akurat do mnie. Skinieniem głowy i lekkim
ukłonem przytaknęłam... Tak bardzo te słowa współbrzmiały
z tym, czego doświadczałam, nie dziwne więc, że zapadły mi
głęboko w serce.
Gdy odwróciłam się do Rodziców dzieląc się z nimi darem pokoju,
zobaczyłam zapłakane oczy Mamy i usłyszałam szeptaną prośbę:
- Kasiu,
pomódl się za Sylwka, jest umierający.
Znów twierdząco
skinęłam głową. O chorobie brata ciotecznego wiedziałam od
niedawna. A więc nowotwór okazał się być tak groźnym?
Prośba ta wypowiedziana przez Mamę - i to w chwili zdawałoby
się tak radosnej - potwierdzała to co wcześniej sercem rozumiałam.
Będąc z Jezusem jako jego Oblubienica, mam twardo stąpać po
ziemi, a to znaczy muszę widzieć jej realia - ból, cierpienie,
ale i radość - iść z tym do Jezusa, zawierzając Mu to wszystko...
Jemu, który wie lepiej, jak przez życie przeprowadzić.
Moment Komunii Świętej... przylgnięcie... zjednoczenie z Umiłowanym...
nie! - nie potrzeba tu więcej słów... nawet wspólne dziękczynienie
też tylko po części wyrażało, Komu i za co dziękowałyśmy...
Szkoda, że słowa czasem bywają tak małe.
Na koniec Eucharystii ksiądz biskup raz jeszcze złożył nam
życzenia, przy okazji trochę żartując, jak to miał w zwyczaju.
Zachęcał nas do radosnego świadczenia o miłości Chrystusa.
Groził, że w przeciwnym razie możemy stać się straszącymi
czarownicami, bądź kopcącymi świecami.
Na pełnienie misji, do jakiej zostałyśmy powołane, otrzymałyśmy
Boże błogosławieństwo. Wsparte "mocą z wysoka" mogłyśmy
ruszyć w dalszą codzienność podjętego życia.
- Kaśka!
Co ty tu robisz? - usłyszałam w trakcie życzeń jakie składał
mi ks. Kazimierz - Jedź ze mną na Syberię! Syberia czeka!!!
- Proszę księdza - przerwał mu przysłuchujący się z boku
ks. Tomasz - Niech ksiądz uważa na słowa jakie wypowiada,
ja też kiedyś nieopatrznie coś powiedziałem... - i pokrótce,
moi zaproszeni goście mogli usłyszeć historię o "psikusie"
zgotowanym mi przez Pana Boga
...A ja
pomyślałam w duchu, że życie z Jezusem nie ma nic wspólnego
z nudą.
ZNAK
ZAPYTANIA
Jezu,
Jak być dla Ciebie?
Ten znak zapytania
niczym klucz
każdy dzień otwiera
... i różnie wychodzi
kiedy na dobranoc
klamkę dnia docisnę.
Więc przyjmij,
wraz z pocałunkiem
złożonym na obrączce ślubnej,
szept serca
- oddaję Ci całą siebie
... taką, jaką jestem
I co dalej? - nie ma sielanki, jest twarde, realne życie,
które nieraz jeszcze zapyta mnie o podjętą decyzję, każe podejmować
ją na nowo, w innym świetle, po prostu tu i teraz... Jednak
w tym wszystkim pokój niesie mi Ten, który na tę drogę mnie
powołał. Nie wiem co będzie jutro, za tydzień czy za pięć
lat. Może zawiodę, nie wiem. Pewna jednak jestem Jego Miłości
i Jego niezmienności - mimo, że nie zawsze, tak po ludzku,
ją odczuwam - to ufam, że w każdej sytuacji znajdzie On sposób
na rozwiązanie supełków, które Mu nieraz naplączę swym życiem.
Mój
Bóg z Niniwy
- A siostra, czy wierzy w cuda - uczeń spojrzał na mnie
z miną, jakby spodziewał się słów wyroczni Pana.
- Wierzę - tak, wierzę - odpowiedziałam lekko się uśmiechając,
bo na myśl wróciło mi od razu wspomnienie wyboru Niniwy
mego życia.
Rzeczywiście,
nie umiałabym inaczej wytłumaczyć, jak to się stało, że uciekając
przed Bogiem - Jego odnalazłam, sercem przyjęłam, że życie zakonne
z tak odległego - stało się tak bliskie, moje... Trafiłam na
nie bez mała jak Jonasz do Niniwy - i zgodziłam się już w niej
pozostać. Stała się dla mnie miejscem doświadczenia Boga, który
zapragnął uszczęśliwić mnie swoją Miłością.
Dziś bardzo pragnę, by OGIEŃ MIŁOŚCI Jezusa płonął dalej i dalej.
By wszystkich ogarnął, przemieniał, radował. O jakże bardzo
bym chciała wszystkich do piękna Jego Miłości przekonać!!! Niestety,
piórem tego wyrazić nie sposób... - a może i na całe szczęście?
Tę miłość trzeba po prostu przeżyć: przyjąć, zaufać jej i dać
się poprowadzić... i nie tylko na zakonnej drodze. Wierzę, że
Niniwa ma różne dzielnice - każda jest częścią posiadłości naznaczonej
działaniem miłosiernego Boga. Nie tylko w jednej dzielnicy -
zakonie - można Bożej dobroci i Miłości doświadczyć, a każda
z jej dzielnic - czyli każde ludzkie powołanie - może stać się
miejscem szczęśliwym, gdy zaufa się Panu tego Miasta. Naprawdę,
warto przyjąć do ręki klucz powołania, który On podaje, gdyż
to właśnie On najlepiej wie, w której z dzielnic Niniwy możemy
odnaleźć bezpieczny, życiowy dach nad głową, miejsce ciepłe
i szczęśliwe, naznaczone zaproszeniem Ojcowskiej Ręki. Czasem
w tym miejscu może dach przeciekać, potrzebne będą remonty i
trud troski o dom wcale nas nie minie. Bóg jednak zechciał byśmy
to miejsce wraz z Nim współtworzyli, zgodził się być naszym
Emmanuelem - "Bogiem-z-nami" (Mt 1,23), prowadzącym
nas przez dom Niniwy do mieszkania, które jest w Ojcowskim Domu...
I nawet gdy zgubimy klucze, gdy w buncie zamienimy dzielnice
życiowymi wyborami i nie wiemy potem, jak sobie z tym zagmatwaniu
poradzić - to warto w końcu zwrócić się do Pana Niniwy - On
znajdzie inne rozwiązania i swej obecności nikomu nie odmówi...
Tak, warto odnaleźć klucz wiary do mieszkania z Bogiem w swym
sercu, warto zaprosić Go w swoje życie, tak bardzo warto rzec
za Apostołami: "Panie, zostań z nami" (Łk 24,29).
Zostanie.
|
powołanieznaki
wezwania10
najczęstszych pytań
rekolekcje
|