- Modlicie się o głupstwa, a czy ktoś z was prosi Boga o dobrego
męża, o dobrą żonę?
Dalszych rozważań rekolekcjonisty nie słyszałam. To pytanie
wyraźnie postawiło mi przed oczy sprawę tak oczywistą. Rzeczywiście
w swych modlitwach zawracałam Bogu głowę sprawami tak naprawdę
drugorzędnymi.
Były prośby
związane z nauką w szkole, te zdrowotne czy też "sercowe".
Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy modlić się właśnie w
tej intencji. Postanowiłam więc od tego momentu nigdy nie
kłaść się spać bez wcześniejszej modlitwy upraszającej mi
ten dar. Postanowienie to realizowałam konsekwentnie. Mogłam
wieczorem nie odmówić pacierza i dziesiątka różańca - jak
codziennie modlono się w moim domu - ale "pod Twoją obronę",
w tej właśnie intencji odmawiałam zawsze... czasem nawet wyskakiwałam
z łóżka jak oparzona, gdy zasypiając przypomniało mi się,
że tego jeszcze nie uczyniłam.
Snując w wyobraźni plany co do swej przyszłości, widziałam
siebie w roli żony i matki. Pragnęłam wyjść za mąż, mieć dzieci,
cieszyć się ciepłem ogniska rodzinnego. Mimo takich planów,
dziwiłam się sobie, że wolę być z kolegami w relacjach przyjacielskich
niż chodzenia. Lubiłam ich towarzystwo. Będąc z nimi na dobrej
stopie koleżeńskiej, wysłuchiwałam nieraz żalów, jakie mieli
do dziewczyn, gdy doświadczali miłosnych zawodów. To jakoś
mnie zobowiązywało do tego, by nie bawić się ich uczuciami.
Byłam i zakochana... ale jakoś nie trwało to zbyt długo. "Co
to jest to 'coś' - co nie daje mi spokoju i radości, choć
oczy chłopaka wpatrują się we mnie niczym zahipnotyzowane
- zastanawiałam się nieraz ... i pamiętam, jak kiedyś patrząc
w te jego zakochane oczy, zrobiło mi się ich po prostu żal...
"Coś" nie pozwalało mi aż tak odwzajemnić jego miłości
i to samo "coś" nie dawało mi zaznać w tej relacji
wewnętrznego spokoju. Podobał mi się i z pewnością był mi
bliski... ale nie dałam mu szansy, wiedziałam, że tak będzie
lepiej dla jego dobra. Zasługiwał na prawdziwe odwzajemnienie
uczucia ..., a mnie "coś" powstrzymywało.
Długo szukałam w sercu odpowiedzi na pytanie, czym jest to
"coś". Poszukując usilnie odpowiedzi na nurtujące
mnie pytanie, zaczęłam dostrzegać, że obchodzi mnie los innych
ludzi, że nie są mi obojętne ich problemy i trudności, że
chciałabym im pomagać. W sercu zaczęłam też coraz częściej
zauważać myśli związane z wyjazdem na misje... ku mojemu zdziwieniu,
myśli te bardzo mocno mnie absorbowały i w nich właśnie znajdowałam
pokój serca i radość. Postanowiłam odpowiedzieć na to odnalezione
wezwanie. Tu stanęło przede mną kolejne pytanie - na jakiej
drodze je zrealizować? Musiałam wybrać - czy zostanę świecką
misjonarką, czy zakonną. W rozmowach z księdzem szukałam właściwego
obrazu zakonu - ten ze skojarzeń dziecięcych wiedziałam, że
nie pokrywał się z rzeczywistością. " Na czym polega
to życie? Jaki jest jego prawdziwy obraz?" - pytania
te same mi się nasuwały, nie dając zaznać wewnętrznego pokoju.
Starałam się więc odnaleźć na nie odpowiedź. Kiedyś najbardziej
przekonywująco utkwiło we mnie stwierdzenie, że "ŻYCIE
ZAKONNE DAJE MOŻLIWOŚĆ SZEROKIEGO KOCHANIA"... To zdanie
wpadło na dno mojego serca - i tam już pozostało. Tego szukałam...
Miłości... To jej pragnęłam poświęcić całą siebie, swe życie...
A skoro życie zakonne dawało mi taką możliwość - to się na
nie zgodziłam.
-
Jeśli do jutra nie powiesz rodzicom o swojej decyzji, to ja
to zrobię za ciebie!
Te słowa mojego kierownika duchowego nie dawały mi spokoju.
Zsiadłam z roweru, by mieć więcej czasu na snucie rozważań.
"Jak powiedzieć rodzicom o myśli wybrania życia zakonnego,
o planach misyjnych?" - te pytania, jak refren, kołatały
w mojej głowie. Sama nie bardzo rozumiałam, co się działo
wewnątrz mojego serca, a tym bardziej nie umiałam tego wypowiedzieć.
"Dlaczego ten ksiądz tak się uparł? - myślałam - Przecież
matura dopiero za rok, jest więc jeszcze i czas na lepsze
przemyślenia tego wszystkiego". Nie rozumiałam pośpiechu
swego kierownika duchowego, który tak stanowczo postawił całą
sprawę. Owszem, tłumaczył mi, że decyzja dotyka całą moją
rodzinę i lepiej wszystkich wcześniej na to przygotować -
ja jednak, jakoś nie do końca podzielałam to jego zdanie.
"No tak, powiedzieć - to jedno, ale czy uwierzą - to
drugie - dalej snułam swoje rozważania - Może wezmą to za
kolejny dowcip?" Przypomniało mi się jak niedawno, całkiem
nieumyślnie, nabrałam rodziców, że jestem w ciąży.
-
Wiecie, rodzina nam się powiększy - powiedziałam z radością,
chcąc ich poinformować o stanie błogosławionym jednej z ciotek.
- Jak to?! - mama blada usiadła naprzeciwko mnie przy stole
i patrzyła we mnie, jakby przed chwilą usłyszała głos trąb
obwieszczających koniec świata.
- Tylko spokojnie - ojciec z trudem usiłował zachować spokój.
- Nie cieszycie się ? - z błyskiem w oczach dodałam, widząc
jakie wynikło zamieszanie.
- ??? - osłupienie mamy wzrastało coraz bardziej.
- Wiesz, nie o to chodzi - tata próbował kontynuować rozmowę
- dziecko zawsze jest darem, ale...
Przerwałam mu śmiejąc się w głos:
- Ciocia Teresa spodziewa się dziecka!
- Kaśka!!! - mama tym okrzykiem zrzuciła z siebie całe napięcie.
- A co?... co myśleliście? - figlarnie patrzyłam na rodziców
śmiejąc się z całego zamieszania.
Wspomnienie tego wydarzenia tak mnie rozbawiło, że zaśmiałam
się na głos. "No tak, wtedy ciąża, teraz zakon. Jak tę
rozmowę zacząć? - myślałam - A jak nie zacznę... nie, no od
księdza to się tego dowiedzieć nie mogą. Jezu pomóż mi, bo
tym razem nawet moja pomysłowość zawodzi".
Razem z rodzicami siedziałam jeszcze przy stole po zakończonym
obiedzie. Mieszałam łyżeczką herbatę, jakbym zupełnie zapomniała,
że nie lubię słodzonej.
- Wiesz
Kasiu, może warto wcześniej pomyśleć jaki wybrać kierunek
studiów - na te słowa taty spojrzałam na niego, jakbym nagle
ujrzała wskrzeszenie jednego z wielkich proroków, a on kontynuował
dalej - miałabyś więcej czasu na dobre przygotowanie się.
Nie myślałaś może o dziennikarstwie ?
- Niee...
- Pomyśl, lubisz pisać, może dobrze byłoby się wcześniej
zorientować ...
- Ja już wybrałam! - przerwałam rozważania taty.
- Tak??? - zaskoczenie rodziców było ogromne.
- Tak... Chcę wyjechać na misje i... wstąpię do zakonu -
wykrztusiłam to z siebie czując jak mocno w piersiach wali
mi serce, a spocone dłonie przestają się bawić łyżeczką
i schowane pod stołem, niemalże w geście błagalnym, zdawały
się wołać, by skończyć tę rozmowę.
- Mówiła ci coś? - mama zapytała tatę.
- Mnie?! - najwyraźniej się zdziwił - przecież zazwyczaj
to tobie pierwszej mówi o wszystkim.
Dalej, zaczął nerwowo stukać palcami o stół, jakby chciał
przyspieszyć nadejście właściwych myśli.
- To poważna, bardzo odpowiedzialna decyzja. Przemyśl ją,
żebyś nie żałowała...
- Pewnie znowu o wszystkim dowiedzieliśmy się na końcu?
- przerwała mama.
- Nie panikujcie! Mam przecież więcej niż rok do namysłu,
przecież nie wstępuję jutro! - już odzyskałam w głosie utraconą
pewność. Swoim zdecydowaniem sprawiłam, że zaskoczenie rodziców
wzrosło jeszcze bardziej zamieniając się w ciszę.
- No to ja pozmywam - odeszłam od stołu i zajęłam się zmywaniem
naczyń, widząc w tym świetny pomysł na zostawienie rodziców
sam na sam z usłyszaną wiadomością. Widziałam, jak bardzo
byli zaskoczeni i jak potrzebują czasu na to, by ochłonąć.
Leżałam
już jakiś czas w łóżku. Nie mogłam zasnąć. Do pokoju wszedł
brat. Razem dzieliliśmy jeden pokój.
- Kaśka,
ty naprawdę chcesz zostać zakonnicą? - w pytaniu wyczuwałam
więcej niedowierzania i powstrzymywanego śmiechu niż wiary
w realność słów.
- Nie będę za żadną konnicą tylko siostrą zakonną, bo chcę
wyjechać na misje - odpaliłam.
- Eee... tam - jęknął nie przekonany - no może chcesz tylko
podróżować... No nie, ty i zakon?! - zaśmiał się kładąc
się do łóżka - Koledzy mi nie uwierzą! Ha, ha, ha!... powiedzą:
"brat taki porządny a siostra do zakonu poszła"!
Ha!, ha!, ha...
- Dobranoc! - przerwałam jego kpiny, nie mając zupełnie
ochoty na dalsze kontynuowanie tej rozmowy.
"Właściwie
to on ma rację - myślałam - przecież zna mnie najlepiej. Mnie
samej trudno jest uwierzyć w to wszystko, w tę decyzję...,
a co dopiero ma powiedzieć on? Przecież to właśnie on najczęściej
padał ofiarą mojej przebiegłości i chytrości. Na dodatek nigdy
nie wydał mnie rodzicom. Zawsze podziwiałam go za jego uczciwość,
szczerość, za takie dobre serce. Przecież gdybyś Jezu patrzył
na predyspozycje serca, to z pewnością wybrałbyś jego, a tymczasem
to ja czuję, że wzywasz mnie do kroczenia za Sobą. Może ja
jestem szalona, że w to wszystko wierzę, że idę za tym głosem
serca? Zresztą, szaleństwa to mi nigdy nie brakowało... No
tak, Jezu, sam popatrz - jaki Ty masz materiał na zakonnicę?!"
Nie mogłam zasnąć. Brat już spał. Nie przeszkadzała mu pełnia
księżyca rozświetlająca nasz pokój. Podeszłam do okna. Długo
stałam patrząc na okolicę, ciesząc się jej widokiem jakbym
ujrzała ją po raz pierwszy. Piękno przyrody już od jakiegoś
czasu najbardziej zbliżało mnie do Stwórcy i koiło niepokoje
serca. Odchodząc od okna spostrzegłam księgę Pisma Świętego
na stole, tuż przy łóżku. Kładłam ją tam zawsze wieczorem,
by rano rozważać kolejny fragment. W blasku księżyca wyglądała
jakoś szczególnie. Zdawała się być zarazem i przewodniczką,
i tajemnicą. Urzeczona byłam jej pięknem.
"Blask, od tej księgi bije blask" - pomyślałam...
i zapatrzona w nią modliłam się, by mnie jej stronice przez
to wszystko przeprowadziły.
Rodzina zaczęła powoli oswajać się z powziętą przeze mnie
decyzją. Rodzice, początkowo jakby z niedowierzaniem, starali
się przekonać, czy nie jest to kolejny z moich żartów. Widząc,
że tym razem to nie dowcip, konsekwentnie potwierdzali to,
co wcześniej deklarowali, mówiąc, że "męża i zawód każdy
musi wybrać sobie sam". Mama czasem wzdychała stwierdzając,
że nie wyobraża sobie mnie w habicie, to znów jej oczy napełniały
się łzami, kiedy na mnie patrzyła. Tata w rozmowach podkreślał
odpowiedzialność, jaka na mnie spadnie wraz z podjęciem takiego
rodzaju życia i zachęcał do gruntownego przemyślenia decyzji.
Siedmioletnia siostra podczas poruszanych rozmów robiła poważną
minę, jakby zdawała sobie sprawę z ich powagi. Tylko brat
jeden nie bardzo temu wszystkiemu dowierzał i obracał najczęściej
całą sprawę w żart.
Ja natomiast wiedziałam już, że chcę kochać i że chcę wyjechać
na misje. Dostrzegałam również w życiu zakonnym możliwość
uczynienia ze swego życia daru dla innych... . Pozostawało
tylko pytanie o to, w jakiej rodzinie zakonnej mogłabym to
realizować. Aktywnie przystąpiłam do poszukiwań odpowiedzi
na to pytanie. Pożyczyłam od jednego kapłana informator o
zakonach w Polsce i nawiązałam kontakt z kilkunastoma zgromadzeniami
zakonnymi. Czas upływał a ja nie wiedziałam, które z nich
wybrać. Powoli rodzice włączali się w te poszukiwania. Wiedzieli,
że ma być to zakon o rysie misyjnym, więc kiedy coś na ten
temat wpadło im w ucho, zaraz mnie informowali.
Raz siedząc przy kawie, po śniadaniu, usłyszeliśmy przez radio
krótką informację o siostrach Służkach Najświętszej Maryi
Panny Niepokalanej. Wspomniano o nich przy okazji ogłaszania
biskupa pomocniczego diecezji radomskiej - Stefana Siczka,
który wcześniej był kapelanem w ich domu generalnym. Słuchaliśmy
uważnie do momentu, w którym powiedziano o ich trosce apostolskiej
o środowisko wiejskie. Wszyscy jak na "trzy - cztery"
wybuchnęli śmiechem. Było oczywiste, że to nie dla mnie. Urodziłam
się na Śląsku i tu spędziłam dzieciństwo. Później rodzice
podjęli decyzję powrotu w swe rodzinne strony, skutkiem czego
osiedliliśmy się na wsi. I tak wieś zaczęła mi się kojarzyć
z pracą i obowiązkami, jakich wcześniej nie doświadczyłam.
Ta zmiana stylu życia jakoś za bardzo nie przypadła mi do
gustu i nie raz mawiałam, że: "długo tu nie pobędę"...
nie dziwne więc, że śmiechem zareagowano na wyobrażenie mnie
sobie w miejscu z którego uciekałam.
Czas upływał
nieubłaganie. Zbliżała się matura, ja trwałam w niezdecydowaniu.
Owszem, trochę na tym skorzystałam, bo każde ze zgromadzeń
z którymi korespondowałam zapewniało mnie o swej modlitwie.
Trzeba było jednak na coś się zdecydować. Tu mój kierownik
duchowy znalazł Salomonowe rozwiązanie:
- Słuchaj!
- losuj!
- ???
- Przecież Macieja do grona apostołów wybrano za pomocą
losowania - przekonywał mnie - ja za ciebie w tej intencji
odprawię Mszę Św., a ty później też jeszcze to przemódl
i losuj! Powierz Bogu tę decyzję!
Nie
od razu, ale zgodziłam się na takie rozwiązanie. Był 17 maja.
Udałam się na umówioną Mszę Świętą. Po powrocie do domu poszłam
do swojego pokoju, przygotowałam kartki z wypisanymi nazwami
zgromadzeń. Dodałam jeszcze jedno z którym nie korespondowałam
- Siostry Służki. Dołączyłam i je, bo w ogłoszeniach w kościele
słyszałam, że mają przyjechać misjonarki z tego zgromadzenia
z prelekcją do naszej parafii. Popatrzyłam na ułożony stos karteczek,
wzięłam do rąk krzyż na którym była połamana postać Jezusa -
bez nóg i prawej ręki. Wyszukałam go pod wpływem książki Ramona
Cué Romano pt.: "Mój Chrystus połamany". Nieraz już
wcześniej trzymałam go w rękach modląc się, by pokazał mi, gdzie
Bóg chce mnie posłać. Chciałam nieść Chrystusa właśnie tam,
gdzie On teraz bez pomocy oddanych Mu ludzi nie dotrze. Podobną
prośbę zanosiłam do Boga i tym razem. Podczas tej modlitwy pojawiła
się myśl by nie pozwijane karteczki powkładać w Pismo Święte
i wtedy losować - dzięki temu otrzymam również w darze fragment
z Biblii. "A co będzie jak nie trafię na kartkę?"
Zaraz w odpowiedzi na tę myśl pojawiła się druga: "To zostanę
świecką misjonarką". Modliłam się, prosiłam Boga o światło,
o wskazanie drogi i o to, bym umiała Jego światło przyjąć. Wiedziałam,
że bywam buntownikiem i wcale może nie przypaść mi do gustu
to, co wylosuję. Modliłam się o to, bym umiała konsekwentnie
podjąć to, co - jak ufałam - Bóg mi wskaże. Wzięłam krzyż do
ręki i belką, przy brakujących stopach Chrystusa, otworzyłam...
kartka była. Serce zaczęło mi mocno walić. Odwróciłam ją na
zapisaną stronę i... jęknęłam zamykając Biblię z trzaskiem.
"O Boże!... Aleś wymyślił!!! - tylko te słowa nasuwały
mi się na myśl - Siostry Służki...???... no nie... O Boże! Aleś
wymyślił!". Patrzyłam na połamaną figurkę Chrystusa zasypując
Go swym niezrozumieniem i niezadowoleniem... A On, jak gdyby
nigdy nic, w sercu mi odpowiedział: "Przecież Mnie pytałaś"...
Cóż, starannie sprawdziłam Pismo Św., czy nie ma jakiś zagięć
w tym miejscu, co ułatwiłoby otwieranie się księgi na tej właśnie
stronie, a gdy niczego nie znalazłam, postanowiłam przyjąć ten
los.
Rodzice byli zszokowani moim wyborem. Dużo później poinformowałam
ich, w jaki sposób go dokonałam. Ksiądz śmiał się i od razu
skontaktował mnie z Siostrami, które wylosowałam.
Znałam to zgromadzenie. Siostry były w naszej parafii. Nawet
uczyły mnie religii. Jednak ze względu na ich niehabitowość,
nie potrafiłam ich jakoś skojarzyć z życiem zakonnym. A po drugie
ta troska o lud wiejski... "Boże! Czy Ty wiesz co robisz
?!... no nie! Aleś wymyślił!" - często jak refren, chcąc
nie chcąc, niczym akt strzelisty, powtarzałam te słowa. Postanowiłam
jednak nie zmieniać decyzji. "Dobrze - myślałam - wstąpię
do tego zgromadzenia i będę je poznawać, będę szukać: dlaczego
jest takie a nie inne". Najważniejszym jednak było to,
że Siostry te prowadziły działalność misyjną.
Skontaktowano mnie z misjonarkami, gdy przyjechały do naszej
parafii. Później udałam się do przełożonej prowincjalnej, by
ustalić datę mojego wstąpienia do zgromadzenia. W planach miałam
jeszcze wyjazd na Ukrainę - gdzie na oazie miałam pomagać jako
animatorka - oraz udział w pieszej pielgrzymce na Jasną Górę.
Ustaliłyśmy więc mój przyjazd na koniec sierpnia. Oczywiście
podczas tej rozmowy przedstawiłam sprawę misji. Przełożona przytaknęła
moim planom.
- Dobrze,
dobrze - kontynuowałam, jakby zabezpieczając się na przyszłość
- teraz to: "wyjedziesz", a później, jak złożę
ślub posłuszeństwa, to co będzie?
Moja rozmówczyni się roześmiała.
- Jak masz powołanie misyjne, jak Bóg tego chce - to wyjedziesz
- odparła.
Dalej mówiła mi o tym, że powołanie misyjne to powołanie w
powołaniu. Zapoznała mnie z pracą misjonarek tego zgromadzenia.
Oglądałam na mapie miejsca w których, siostry pracują na Białorusi
oraz album ze zdjęciami z pracy sióstr w Afryce.
Zbliżał się koniec sierpnia. Wraz z upływem dni widziałam,
że coraz mniej odwagi mam do realizacji stojącego przede mną
celu.
- Może
pojadę po kongresie misyjnym, który będzie w Częstochowie
- zaczęłam nieśmiało zwierzać się księdzu z chęci przesunięcia
daty wstąpienia.
- Kaśka! Nie kombinuj!
- Ja nie kombinuję - ale z postulatu mogą mnie nie puścić,
a bardzo bym chciała tam być...
- Jak masz tam pojechać, to i tak pojedziesz - krótko uciął
rozmowę.
Koniec
końców wstąpiłam o umówionym czasie. Z serca jednak nie zniknęły
wątpliwości i niezdecydowanie - za co przyszło mi z czasem
zapłacić... Na Kongresie Misyjnym byłam. Ksiądz miał rację.
Czas postulatu był okresem, gdy bez żadnych zobowiązań zamieszkałam
razem z siostrami, przyglądałam się ich życiu, poznawałam
zadania, jakie podejmują i realizują. Był to również czas,
w którym siostry mi się przyglądały, starając się dopomóc
w lepszym rozpoznaniu mojej drogi życiowej. Po postulacie
nastąpił okres nowicjatu. Różnił się od poprzedniego tym,
że przyjęłam na siebie próbę życia ślubami bez ich składania.
Dwa lata były tym czasem, gdy poznawałam istotę życia zakonnego
i próbowałam nią żyć, jeszcze bez składania jakichkolwiek
zobowiązań.
Właściwie to czas postulatu i nowicjatu porównałabym do okresu
narzeczeństwa. Najważniejsza była wtedy moja relacja do Jezusa.
To On był tą Osobą, dla której odeszłam z domu, którą bardziej
pragnęłam poznawać i dla której chciałam żyć. Dlatego w tym
czasie wiele miejsca poświęciłam na przebywanie z Nim, wpatrywanie
się w Niego, na przylgnięcie sercem do Jego Serca. To zapatrzenie
w Jezusa, jakoś przedziwnie prowadziło mnie, do coraz lepszego
poznawania samej siebie.
W tym czasie, aktywnie również przystąpiłam do poznawania
rodziny zakonnej, do której - gdyby to ode mnie zależało -
nigdy bym nie trafiła (to dziwne, że dokładnie wiedziałam,
czego nie chcę, a czego chcę jakoś nie za bardzo).
Duchowość franciszkańska, na której jest oparta reguła tego
zgromadzenia, od razu przypadła mi do gustu. Czytając "Wczesne
źródła franciszkańskie" dostrzegłam w św. Franciszku
człowieka rozkochanego w Bogu, który potrafił głównie martwić
się tym, że: "Miłość nie jest kochana". Skoro Miłość
w jego życiu odgrywała najważniejszą rolę, to ten rys duchowości
z łatwością przyjęłam za własny.
Urzeczona również byłam faktem powiązanie tego zgromadzenia
z objawieniami w Gietrzwałdzie. Błogosławiony o. Honorat Koźmiński
założył je pod wpływem tychże objawień i radził by siostry
uznały Maryję (a nie jego) za swą założycielkę. Powierzone
siostrom orędzie gietrzwałdzkie - a więc szerzenie modlitwy
różańcowej i propagowanie abstynencji od napojów alkoholowych
- także były bliskie memu sercu. Tak więc i ten rys charyzmatu
z łatwością mnie do siebie przekonał.
Więcej czasu natomiast potrzebowałam na zgłębienie istoty
i sensu życia niehabitowego. Było ono dla mnie pewnego rodzaju
tajemnicą, którą postanowiłam odkrywać. Zastanawiając się
nad nią, dość często towarzyszyło mi wspomnienie pewnej rozmowy.
- Kaśka,
naprawdę wstępujesz do zakonu? - zapytał mnie kiedyś ksiądz,
któremu pomagałam prowadzić oazę letnią jako animatorka.
- Nie teraz. Teraz idę z grupą do lasu - z żartem odpowiedziałam.
- Pytam poważnie - nie dawał za wygraną.
- Przecież już raz mnie ksiądz pytał - byłam już trochę
zniecierpliwiona poruszaniem kolejny raz tego samego tematu.
- Noo tak..., ale naprawdę?
- Naprawdę.
- A do jakiego zakonu? - dopytywał.
- Do Sióstr Służek. Pracował ksiądz chyba kiedyś z nimi?
- tym razem to ja zadałam pytanie.
- Tak - odparł - ale wiesz, ja szczerze mówiąc nie rozumiem
tego stylu życia. Według mnie to są albo normalne, świeckie
kobiety albo zakonnice w habitach... a zakonnica bez habitu?...
to właściwie nie wiadomo kto to. Weź mi to wytłumacz.
- Czyli, Pan Bóg nie wiedział co robi, że dopuścił do ich
powstania...tak? - bez namysłu odpowiedziałam, po chwili
jednak dodałam - Księże, sama jeszcze dokładnie tego nie
rozumiem. Niehabitowość jest dla mnie pewną zagadką. A jak
zagadka to co? Rozwiązać! - roześmiałam się i wyszłam, aby
ze swoją grupą udać się na umówioną wyprawę do lasu.
"No tak, jak zagadka to rozwiązać" - w myślach nie
raz wracałam do tego stwierdzenia i do słów księdza: "weź
mi to wytłumacz". Prośba ta jakoś bardziej mnie mobilizowała
do intensywnego poszukiwania celowości życia niehabitowego.
Na lekcjach historii zgromadzenia, dowiedziałam się, że ta
rodzina zakonna powstała wtedy, gdy Polska była pod zaborami.
Przeprowadzana wtedy była kasata (likwidacja) zakonów. Łączyło
się to z zakazem przyjmowania do nich nowych członków, a tym
bardziej nie wolno było zakładać nowych wspólnot zakonnych.
"A więc to zrozumiałe dlaczego wtedy nie noszono stroju
osób duchownych...ale czemu dziś, gdy żyjemy w wolnym kraju,
siostry nadal nie noszą habitów?" - zastanawiałam się
nieraz i szukałam odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie.
Okazało się, że na to pytanie, wiele lat wstecz, odpowiedział
bł. o. Honorat. Jak to ze świętymi bywa, przewidział czasy
wolności i pojawienie się takich pytań. Wyprzedzając, je zachęcał
siostry, aby nie rezygnowały z oddziaływania apostolskiego
poprzez życie niehabitowe, nawet gdy zmienią się czasy, gdy
będzie wolność religijna. Wskazał na ukryte życie Jezusa i
Maryi jako na wzór do naśladowania. A Oni, nie ubiorem, a
życiem gorliwie realizującym wolę Boga, odróżniali się od
innych mieszkańców Nazaretu. Podejmowana przez nich prostota
i zwyczajność życia pomagała im zbliżać się do otoczenia i
na nie oddziaływać.
Kolejne podstawy do takiego rodzaju życia odnalazłam w słowach
Ewangelii: "... niech nie wie lewa twoja ręka co czyni
prawa" /Mt 6,3/ - jako w zachęcie czynienia dobra nie
na pokaz, a tak niepostrzeżenie; oraz w kontemplacji Miłości
ukrytej w Najświętszym Sakramencie.
I tak powoli niehabitowość zaczęłam postrzegać nie jako jakiś
brak, a jako inny styl życia zakonnego. Styl, który do istnienia
- tak jak każde inne zgromadzenie zakonne - powołał Bóg. Zaczęłam
rozumieć, że niehabitowość jest pewnego rodzaju wyzwaniem
i darem. Zobaczyłam, że istotą swą wzywa ono do tego, by uczynić
swe życie takim "przejrzystym", to znaczy, by dla
każdego napotkanego człowieka, było znakiem wskazującym na
Jezusa. Tak więc to życie, poniekąd ukryte przed światem,
zobowiązywało do tego, aby z tej "ukrytej pozycji"
oddziaływać na otoczenie. Gdy tak zaczęłam patrzeć na niehabitowość,
dostrzegłam, że nie ma w nim miejsca na jakieś tchórzliwe
chowanie się przed tymi wśród których się żyje. A więc jego
istota nie polega na chowaniu się (tak a propos - strasznie
nie lubię nazywania nas skrytkami), a na odważnym świadczeniu.
Świadczeniu nie tyle przez strój (choć dodam na marginesie,
że obowiązuje nas pewnego rodzaju "moda Maryjna"),
co przez przykład życia. W tak pojmowanym sposobie życia nie
ma miejsca na izolację od otoczenia... a wcześniej właśnie
tak postrzegałam życie zakonne i stąd było tyle oporu przed
jego przyjęciem.
Okres dwóch lat nowicjatu minął dość szybko. Zapoznałam się
w jego trakcie z historią i duchowością zgromadzenia. Poznałam
również zobowiązania wynikające ze złożenia ślubów zakonnych.
Po jego okresie trzeba było podjąć kolejną decyzję. Tym razem
dotyczyła ona złożenia ślubów czasowych. Czasowych, bo składanych
na czas jednego roku. Śluby te składa się zazwyczaj przez
okres pięciu kolejnych lat. Po każdym roku następuje ich ponowienie
bądź rezygnacja.
...Drżącym głosem, ze świecą w ręku, w dzień poświęcony osobom
konsekrowanym - wypowiedziałam Bogu swoje "fiat",
swoje "tak".
Tak rozpoczęło się życie ślubami wraz z wzięciem odpowiedzialności
za dane słowo. Jak i inne siostry zaczęłam podejmować różne
prace w zgromadzeniu. Przez swoich przełożonych zostałam skierowana
do pracy katechetycznej. Angażując się w powierzony mi apostolat,
uczyłam się jak wcielać w życie poznaną wcześniej teorię.
Jak uczynić z niej własną dewizę życiową.
Kolejne lata życia ślubami składanymi na rok, coraz bardziej
odsłaniały przede mną piękno obranej drogi. Utwierdzały mnie
zarazem w przekonaniu, że życie to powinnam oprzeć na dwóch
wzajemnie się uzupełniających "filarach". Czyli
z jednej, strony powinnam troszczyć się o to, by coraz ufniej
trwać w Miłości Boga - tak codziennie głębiej się w nią "zakorzeniając".
Natomiast z drugiej strony, winnam życie to mocno osadzić
w realiach współczesnego świata. Rozumiałam, że na tych "filarach"
opiera się podejmowanie właściwych środków i sposobów do dawania
czytelnego świadectwa Miłości Chrystusowej.
Odkrywanie piękna zakonnej drogi wciąż jednak przeplatało
się w moim życiu z pewnym odcieniem niezdecydowania. Dziwiłam
się, że widząc urok tego życia i zachwycając się jego istotą
- byciem tu z Jezusem - jednocześnie "coś" mnie
powstrzymywało przed definitywnym obraniem tej drogi za własną.
Dostrzegałam, że potrafię zgodzić się na podjęcie ślubów na
rok, lecz myśl o ślubach wieczystych wprost mnie paraliżowała.
W szczerości serca wiedziałam, że w takim stanie ducha nie
mogę podejmować tak ważnej decyzji. Pragnęłam podjąć ją z
MIŁOŚCI. Poprosiłam więc o odroczenie złożenia tych ślubów...
Była to dla mnie bardzo trudna decyzja. Nie rozumiałam bowiem
dlaczego mimo wielkiej zażyłości z Jezusem "coś"
każe mi decyzję przesunąć. Trudno było zgodzić mi się z myślą,
że mam pozostawić dobrze już znane zakonne życie, a wejść
w wielką niepewność niejasnej przyszłości. Czułam jednak,
że to Jezus mnie do tego wzywa. Kochałam Go, więc dla Niego
postanowiłam oddać wszystko co wtedy miałam. A miałam właśnie
"bezpieczne" miejsce w zakonie, zaprzyjaźnione siostry,
z którymi razem rozpoczynałam formację w zgromadzeniu (i razem
miałyśmy ją uwieńczyć ślubami wieczystymi) i wymarzony termin
na składanie ślubów - rok 2000 ... W sercu jednak czułam,
że nie nadszedł czas. Więc właśnie to wszystko, jak skarb
najdroższy, złożyłam w dłonie Jezusa, wiedząc, że z Nim idę
- i wybieram właśnie Jego.
Dostałam dodatkowy rok do namysłu. Zgodzono się również, abym
decyzję tę podjęła poza zgromadzeniem - modląc się i żyjąc
ślubami jak do tej pory, ale nie mieszkając wspólnie z siostrami.
Kontynuowałam pracę katechetyczną na innym miejscu, gdzie
wynajmowałam stancję. Tak rozpoczął się dla mnie czas "pustyni",
w którym Jezus "mówił do mojego serca" (Oz 2,16)...
jakby przeprowadzając dla mnie jedne, długie rekolekcje, utwierdzające
mnie w Jego Miłości.
Nabierałam coraz więcej dystansu do samej siebie. Zobaczyłam,
że całą odpowiedzialność za kształt swego życia zakonnego,
za wierność danemu słowu wzięłam na swoje barki. Pięć lat
życia ślubami (składanymi na rok) ukazało mi, że odpowiedzialność
ta przerasta me siły, stając się dla mnie wielkim ciężarem,
wprost pozbawiającym mnie radości życia... I trzeba było właśnie
tego czasu, abym sercem zrozumiała, że absurdem jest opieranie
życia na sobie, na własnych tylko siłach. Bóg wcale tego nie
chce, tym bardziej tego ode mnie nie wymaga. Owszem, mam podejmować
wyzwania tego życia odpowiedzialnie, ale w świadomości, że
jest ono zaproszeniem do towarzyszenia Jezusowi ( por.Mk 2,14
), do kroczenia za Nim, Jego śladami. A skoro tak, to radości
mają być dzielone i ciężary razem dźwigane... I to nie ja
jestem głową tego związku, nie ja wyznaczam mu kierunek, nie
we mnie tkwią siły do realizacji. Jakże wtedy kojące dla mnie
były słowa z ewangelii według św. Jana: "Beze Mnie nic
nie możecie uczynić"(J 15,5c).
Często wtedy przypominały mi się też słowa taty:
- Wiesz
- mówił kiedyś - tak naprawdę to tobie jest łatwiej ślubować
niż nam.
- ???
- ... bo kiedy my z mamą braliśmy ślub, to nie mogłem być
pewny ani siebie, ani jej, a ty możesz być pewna tej drugiej
strony.
Tak, nie
można było mu zaprzeczyć.
Coraz bardziej zaczynałam dostrzegać, iż swoje życie powinnam
oprzeć wyłącznie na Jezusie. Słowa: "Nikt bowiem kto Ci
zawierzył nie będzie zawstydzony" przedziwnie, jak melodia
w tle, towarzyszyły mi w tym czasie, ukazując kierunek którym
mam podążać: bezgranicznie zaufać Temu, który mnie powołał.
Wybierając ten kierunek w świetle towarzyszących mi słów, doświadczenie
słabości stało się wyzwoleniem. Zrozumiałam, że całkowite oddanie
się Bogu polega na przylgnięciu do Niego przez wszystko, co
się posiada - a więc nie tylko przez dobro (miłość, altruizm...
itd.) ale i przez własną słabość i grzeszność. Teraz już przekonanym
sercem mogłam za św. Pawłem powtarzać: "moc bowiem w słabości
się doskonali" (2 Kor 12,9).
Wraz z ufnością pokładaną jedynie w Bogu stało się dla mnie
możliwe podjęcie ryzyka złożenia ślubów wieczystych. Tak więc
pierwszy mur, zagradzający mi wewnątrz serca drogę do podjęcia
tak ważnej decyzji, został odsłonięty i runął. Pozostał mur
drugi.
Otóż dziwiło mnie, że szczególnie w ostatnim roku - kiedy należało
się przygotować do złożenia ślubów na całe życie - ja coraz
bardziej wchodząc w zażyły kontakt z Jezusem, równolegle coraz
bardziej zaczęłam odkrywać piękno drogi życia w małżeństwie,
w rodzinie. Zadziwiana tymi myślami stawałam z nimi przed Bogiem.
Postanowiłam sobie kiedyś, żeby zawsze stawać przed Nim w prawdzie.
Realizowałam teraz to konsekwentnie. Miałam takie myśli, pragnienia,
więc z nimi stawałam na modlitwie i powierzałam je Bogu, pytając,
co to ma znaczyć?... Zaczęłam sądzić, że skoro tak jest, to
widocznie zakon nie jest moją drogą życiową - ale z takimi myślami
w sercu długo nie zaznawałam spokoju. Szukałam. I na modlitwie,
w Piśmie świętym, w literaturze religijnej, także na rekolekcjach
ignacjańskich, w rozmowie ze spowiednikiem czy zaufanymi przyjaciółmi,
którzy od dawna dobrze mnie znali. Dzięki temu zaczęłam dostrzegać,
że - owszem - te pragnienia małżeństwa są bardzo bliskie memu
sercu, z niego wypływają i mają jakiś szczególny urok i piękno
bardzo mnie pociągające... jednak nie po to bym je miała zrealizować
w związku małżeńskim. Dostrzegłam w nich klucz relacji z Jezusem.
Była nim miłość na wzór miłości małżeńskiej - oblubieńczej,
a więc całkowicie oddanej drugiemu "Ty".
Czując się sercem pociągnięta przez Jezusa, obdarowana Jego
Miłością - pragnęłam odpowiedzieć tym samym. Oprócz darów tak
byle jakich, jak ma grzeszność i słabość ( ale koniecznych do
złożenia by oddanie było całkowite ), czułam wezwanie do tego,
by dać Mu coś pięknego i czystego... a najbardziej szlachetnym,
oczyszczonym darem, jaki wtedy posiadałam - było pragnienie
miłości małżeńskiej i rodzicielskiej. Składając je w dłonie
Jezusowe, w relacji z Nim, odnalazłam spełnienie tych pragnień.
Dostrzegłam, że Jezus mnie ich nie pozbawił a rzucił na nie
nowe światło, nadał im nowy wymiar. Klucz miłości małżeńskiej
i rodzicielskiej na nowo otwierał mi drogę do życia zakonnego.
Zrozumiałam, że mam żyć dla Jezusa - czyli to On jest Miłością
mego życia. Mam również troszczyć się o tych, których stawia
na mojej drodze życia - czyli mam mieć serce matki... tak wtedy
bardziej sercem odkryłam, że nie chodzi o to bym: " miała
dziecko" ale bym: "była matką" - a w życiu zakonnym
realizacja takiej miłości jest możliwa.
... W tym czasie Bóg jeszcze w pewien szczególny sposób "przemówił"
do mego serca - pociągając je ku Sobie. O tym jednak celowo
nie napiszę. Zostawię "coś" sobie i memu Bogu... tak
jak zakochani, nie ze wszystkiego, innym się zwierzają.
Gdy upłynął czas dany mi do namysłu, mogłam już wolnym sercem
powiedzieć Bogu swoje "fiat", swoje "tak"
poprzez akt ślubów składanych na całe życie.
KOZYR
Z talii kart,
którą rozdało życie
wybieram jedną
...kolor karo - nie zawiedzie
Zawierzywszy Twej Miłości
wszystko stawiam na nią!
... i z rozmachem rzucam
- by wygrać!!!
Podjęcie decyzji życia poświęconego Bogu i Jego sprawom wcale
nie było dla mnie łatwe. Zresztą, myślę, że każda ważna życiowa
decyzja, wymaga trudu, a co przychodzi z większym wysiłkiem
- jest trwalsze. Podobnie jak przy wbijaniu gwoździ - jeśli
z trudem wbije się go w twardą deskę, to później trudno go
stamtąd wyciągnąć. Podobnie i decyzja, poddana różnym życiowym
próbom, łatwiej się broni, gdy nadchodzą przeciwności. Dlatego
ufam, że wątpliwości i trudności jakie pojawiły się w moim
życiu, lepiej ukształtowały moją decyzję - a właściwie to
wciąż na nowo ją tworzą. I zawsze czegoś mnie uczą. Dziś widzę,
że ukazują mi, iż warto przez swoje życie kroczyć z Bogiem.
Warto zawierzyć Mu swą drogę i oprzeć się o Niego... a to
tak naprawdę prowadzi do ufnego i odpowiedzialnego kroczenia
przez życie.
|
powołanieznaki
wezwania10
najczęstszych pytań
rekolekcje
|