I tak rozpoczęła się seria rozmów z księdzem, który niemało
się natrudził, by mnie przekonać, że życie świętych wcale
nie polegało na nudzie, a wręcz przeciwnie, nawet nie było
na nią w nim miejsca. Starał mi się ukazać, że warto w swe
życie zaprosić Boga i na Nim oprzeć swoją przyszłość.
A wcześniej? Jak wielu młodych ludzi nie pociągały mnie Msze
Święte i nabożeństwa w kościele. Jako dziecko pamiętam, jak
wyobrażałam sobie, co też można podłączyć do kontaktu umieszczonego
w świątyni. "Może telewizor? - myślałam - ale chyba nie,
mama nawet nie pozwala mi się tu w lusterku obejrzeć..., a
może po cichu radio, żeby nikt nie słyszał? - ale po co tak
cicho radia słuchać?... a może odkurzacz? Tak, chyba najprędzej
odkurzacz". To znów innym razem zajmowałam się liczeniem
kolorowych szkiełek w witrażach. Wiedziałam ile w którym oknie
jest niebieskich, czerwonych czy żółtych - i ile wszystkich
razem. Kiedyś tą wiedzą podzieliłam się z moimi rodzicami...
i ku mojemu zaskoczeniu, zamiast pochwały za taką dokładność
obliczeń, oberwało mi się i skończyło się rozglądanie po kościele.
A katechezy? Pamiętam jak byłam zdziwiona, gdy dowiedziałam
się w pierwszej klasie szkoły podstawowej, że Matka Boża nikogo
nie opluła. Po tej lekcji kręciłam się z dziećmi na karuzeli,
a w myślach dalej nurtowało mnie pytanie: "Jak to? Przez
całe życie nigdy nikogo nie opluć?... to chyba niemożliwe
?" Mnie się to zdarzało. Zwłaszcza w zabawach z chłopcami.
A ci jakoś byli najbliżej. Miałam do zabawy brata rok młodszego,
w sąsiedztwie - kolegę, a na wyjazdach u babci - brata ciotecznego.
Zatem i pomysły do zabawy raczej chłopięce. Była więc gra
w piłkę nożną, szybka jazda rowerami z górki po lesie (mój
Boże, dopiero dziś widzę jakie to niebezpieczne). Było i nadmuchiwanie
żab w sadzawce, to znów na wiosnę - pływanie na topniejących
krach w stawie, czym o mało nie doprowadziliśmy do zawału
naszą mamę.
Kiedyś urządziłam w domu zabawę w cyrk. Brat był publiką podziwiającą
prezentowane przeze mnie sztuczki cyrkowe. Przedstawienie
jednak skończyło się dla mnie naderwaniem języka i stanowczym
zakazem oglądania widowisk cyrkowych i akrobatycznych. Pamiętam
jak dziś, jak wystraszył mnie lekarz, do którego udali się
ze mną moi rodzice. Po udzieleniu pomocy zalecił milczenie.
Na koniec zaśmiał się słysząc o całym incydencie, poklepał
mnie po ramieniu i powiedział: "Do wesela się zagoi".
Byłam przerażona. Zrozumiałam, że do ślubu język będzie mnie
bolał i aż tak długo mam milczeć. Co chciałam o to zapytać
rodziców, to mnie uciszali, zakazując odzywania się. Na szczęście
okazało się, że zakaz dotyczył tylko jednej doby.
- Ty to sobie w życiu poradzisz! - tak często mawiała do mnie
moja babcia.
A mama nieraz kręciła głową nad moim cwaniactwem. Jak na przykład
wtedy, kiedy przyłapała mnie na sprzedawaniu zeszytów bratu.
Najdrożej wyceniałam te od przedmiotów humanistycznych, a
te z których niewiele mógł skorzystać sprzedawałam prawie
za bezcen - by w ten sposób nakłonić go i do ich kupna.
Po wykryciu niecnego czynu za nic nie chciałam się do niego
przyznać, wymyślając pokrętne odpowiedzi. Bardzo mnie uderzyły
wtedy słowa mamy:
- Damian, to chociaż się przyzna, powie prawdę...
a ty?!
Słowa te nie wywołały we mnie oczekiwanej skruchy ale uderzyły
w moją ambicję... i tak, nie chcąc być gorszą od brata, zaczęłam
mówić prawdę.
Zaradny cwaniak - to była moja jedna strona, drugą było dziecko
o dużej wrażliwości, może nawet i nadwrażliwe. W młodszych
klasach rozczytywałam się w bajkach i baśniach, one budowały
we mnie wiarę w siłę, piękno i potęgę dobra. Wierzyłam więc,
że dobro może i powinno zawsze zwyciężać... Bardzo cierpiałam,
gdy zaczęłam dostrzegać, że w życiu bywa inaczej. Bóg jeden
wie jak to cierpienie boleśnie przeżywałam, do czego bez mała
by mnie doprowadziło... nie umiałam się pogodzić z siłą doświadczanego
zła. Pewne ukojenie znajdowałam wtedy, budując w swoich marzeniach
wizje lepszego świata, w którym dobro - przy moim udziale
- ten świat przemienia.
Bóg, który mnie zna, chcąc dotrzeć do mojego serca, wykorzystał
właśnie tę wrażliwość. Pamiętam, jak jednym z takich pierwszych
dotknięć Boga, spotkaniem z Nim, był zachwyt nad pięknem i
potęgą gór. Byłam wtedy w Małem Cichem na pierwszym stopniu
Oazy Nowego Życia. Właściwie trafiłam tam przez "tak
zwany przypadek", jak by to określił ksiądz Franciszek
Blachnicki. Należałam do oazy tylko ze względu na swoją siostrę
cioteczną, która była w niej animatorką. Nic właściwie nie
rozumiałam z tych spotkań. Palenie świecy w ich trakcie mnie
śmieszyło i kojarzyło mi się z czarami, a różaniec z dopowiedzeniami
po prostu mnie denerwował. Nosiłam się z zamiarem wystąpienia
z tego ruchu. Dałam się jednak namówić na letni wyjazd, biorąc
pod uwagę bardziej pobyt w górach niż religijną formację.
Wyjazd ten nałożył się w czasie z przeżywanym przeze mnie
kryzysem religijnym. Buntowałam się na Boga oskarżając Go,
że nie dał mi wolnej woli, a z góry przeznaczył dla mnie miejsce,
którego nie chcę. Problem ten rozpoczął się z chwilą, jak
dowiedziałam się od swojej chrzestnej, że na moich chrzcinach
zamiast białej szaty otrzymałam stułę i słowa księdza: "Oby
była zakonnicą". Te słowa przylgnęły do mego serca jak
przekleństwo. Odbierałam je jak wyrok, wobec którego nie mam
nic do powiedzenia. Myślałam, że wobec tego muszę być zakonnicą,
choć mi to w ogóle nie odpowiadało.
Postanowiłam również nie chodzić do spowiedzi. Obraziłam się
na jednego księdza, który zachował się jak "dzięcioł".
Prosiłam go o radę, o pomoc we właściwym zrozumieniu ważnej
dla mnie sprawy, a usłyszałam:
- Za pokutę odmów trzy razy litanię loretańską... - i odstukał,
jakby mówił: "następny proszę".
To moje postanowienie przerwałam podczas tej oazy. Owszem,
nie do razu, ale spotkałam się z Bogiem u kratek konfesjonału.
Zrozumiałam wtedy, że przy owej nieszczęsnej spowiedzi, bólu
nie zadał mi Bóg, a zawinił ksiądz. Dostrzegłam zarazem bezsensowność
swego postępowania.
Góry również zrobiły swoje. Piękno otaczających Tatr niepostrzeżenie
ukazywało mi Boga wszechmocnego, będącego zarazem tak bliskim
sercu człowieka. Codzienna Msza święta, później i przyjmowana
Komunia święta ożywiły we mnie zranioną wiarę. To życie w
stanie łaski sprawiło, że bunt, jakiś strach przed wyrokującym
Bogiem, ustępował powoli miejsca ufności wobec Niego. Otwierałam
się na Jego słowo, z czasem przyjęłam Go jako Pana i Zbawiciela
do swego serca. Owszem, dalej nie rozumiałam wydarzenia sprzed
lat. Opór wobec zakonnej drogi również pozostał... rozpoczęłam
jednak wtedy dialog z Bogiem. Runął mur, który między nami
postawiłam.
Kończąc turnus oazowy, wyjeżdżałam z mocnym postanowieniem
codziennego, piętnastominutowego czytania i rozważania Pisma
Świętego (forma oazowego "namiotu spotkania")...
tak powoli, niepostrzeżenie, dzień po dniu, czytanie to zaczęło
zmieniać mój system wartości i spojrzenie na świat.
- Czytanie tej księgi jest niebezpieczne - stwierdziłam kiedyś
w rozmowie z zaprzyjaźnionym księdzem.
- To znaczy ... ?
- Jakoś nie da się jej czytać, jeśli nie chce się jej wcielać
w życie,... a to nie takie łatwe.
Stronice odkrywanej księgi zaczęły przede mną nakreślać obraz
Boga odmienny od tego, w który wierzyłam wcześniej. Był to
Bóg, jak postać z dziecięcej wyobraźni, pełen zatroskania
i dobroci, o którym można powiedzieć za świętym Janem, że
jest Miłością. Postać Jezusa nabrała kolorów. Przestała być
bladą i bez wyrazu jak z zakurzonej, starej i nie używanej
książki. Nabrała rysów siły i zdecydowania. Wcześniej była
to raczej cukierkowa słodycz, na widok której mnie mdliło.
Poznając Jezusa - Boga, coraz bardziej Go podziwiałam. Stawał
się dla mnie z każdym dniem coraz bardziej bliski i ważny.
Był kimś, wobec Kogo nie potrafiłam przejść obojętnie, kto
miał wpływ na podejmowane przeze mnie decyzje.
Wciąż jednak, pokutowała we mnie wizja zakonu z dzieciństwa.
Otóż wyobrażałam sobie siostry zakonne jako osoby w habitach,
odcięte od świata i odgrodzone od niego wysokim murem, snujące
się po wąskich alejkach z różańcem w rękach i ze spuszczonymi
głowami, wewnątrz ogrodzonego terenu. Nad nim natomiast rozpościerało
się burzowe niebo rozświetlone tylko bijącymi co jakiś czas
piorunami. Czasem jeszcze przedzierało się w tle skrzeczenie
wron. Takie to "optymistyczne" wyobrażenie zakonu
nosiłam w sobie od najmłodszych lat. Nie dziw więc, że na
słowa "zakon" czy "zakonnica" dostawałam
wprost gęsiej skórki i pragnęłam tego uniknąć jak ognia piekielnego...
z drugiej zaś strony, wydarzenie z chrztu świętego nasuwało
mi myśl, że muszę być zakonnicą - bo Bóg tak chce i przeżywałam
coś w rodzaju "nie chcę, ale muszę".
Dzięki letniemu pobytowi na oazie w górach, odzyskałam co
prawda do Boga zaufanie, nie wiedziałam jednak dalej, jak
spojrzeć na swój chrzest w świetle wiary. W tym bardzo pomogła
mi rozmowa z pewnym zakonnikiem. Wyjaśnił mi, że nie powinnam
traktować magicznie słów wypowiedzianych przez kapłana, że
nie mam pełnić woli jakiegoś człowieka, a Bożą - i tej mam
szukać! A jak ? Poznając siebie, swoje predyspozycje i pragnienia,
słuchać również tego, co o mnie mówią ci, którzy znają mnie
dobrze - i nagromadziwszy te informacje, stanąć przed Bogiem
i, jak to określił mój rozmówca, "przyprzeć Go do muru".
Ileż ulgi przyniosły mi te słowa. Pozwoliły odepchnąć od siebie
resztki nieufności wobec Boga, przywracając wiarę w dar otrzymanej
wolności. Zaczęłam również od razu szukać woli Boga według
podpowiedzi napotkanego kapłana zakonnego. W pragnieniach
nie odnalazłam myśli o zakonie, również nikt ze znajomych
nie widział tam miejsca dla mnie. Odpowiedź więc była jednoznaczna
- ZAKON TO NIE DLA MNIE !
I tak ze spokojem danej odpowiedzi przeżyłam rok... ale Bóg
ma poczucie humoru i zdecydowanie więcej czasu na przeprowadzenie
swojej woli, niż my Mu go dajemy ... Prowadził mnie dalej
i dalej wkraczał w moją codzienność.
- Przyjdź do mnie po spowiedzi, pożyczę ci dobrą książkę.
Na słowa spowiadającego kapłana kiwnęłam potakująco głową,
jednak bez specjalnego przekonania. Wychodząc z kościoła,
spojrzałam mimo woli w stronę plebanii i zobaczyłam, że ów
kapłan rzeczywiście czekał i zamaszystym ruchem dłoni dawał
znać, żeby podejść. Wypożyczył mi "Dzienniczek"
siostry Faustyny Kowalskiej. Niewiele wcześniej o niej słyszałam.
Zaczęłam czytać... ale tylko zaczęłam. Nie mogłam przebrnąć
przez kolejne stronice. Nie wiedziałam co zrobić z tym fantem,
jak oddać nie przeczytaną książkę? Wpadłam na genialny pomysł.
- Mamo...
- Tak?
- Chcesz może przeczytać książkę? Podobno dobra! O św. Faustynie.
Pamiętasz, kiedyś mówiłaś, że to taka niespotykana zakonnica,
której pokazywał się Pan Jezus?
- No pokaż...
I mama połknęła haczyk. Pomysł się udał, a ja od mamy nazbierałam
trochę potrzebnych informacji. Mamę jednak tak zachwycił ów
"Dzienniczek", że na wszelkie sposoby próbowała
mnie namówić do jego przeczytania. Nieskutecznie. Koniec końców,
oddając wypożyczoną książkę księdzu, przyznałam się, że jej
nie przeczytałam. Otrzymałam drugą - tym razem przystępniejszą,
na temat przyjaźni. Ta przypadła mi do gustu bardzo... I tak
ów ksiądz stawał się człowiekiem, u którego nie tylko mogłam
wypożyczyć jakieś książki i porozmawiać na ich temat, ale
wiedziałam, że mogę go prosić o radę, o wyjaśnienie w świetle
wiary różnych problemów, które przynosiło z sobą nastoletnie
życie. Z czasem stał się moim kierownikiem duchowym. Był wymagający,
ja zaś nigdy nie udawałam przed nim kogoś innego niż byłam.
- Czytasz Pismo Święte? - zapytał mnie kiedyś.
- Tak, codzienne 15 minut przed snem - z dumą odpowiedziałam.
- Czy można się najeść kolacją dnia poprzedniego?
I zaczął mnie przekonywać do zmiany terminu czytania z "przed
snem" na "tuż po wstaniu". Trudno było takiemu
śpiochowi jak ja zrezygnować z 15 minut spania - ale postanowiłam
spróbować przez tydzień. I tak, każdego ranka, 15 minut przed
wspólnym wstaniem (mieszkałam w internacie przy liceum), czytałam
kolejny fragment po fragmencie Nowego Testamentu, szukając
w nim jakiegoś światła, wskazówki na dany dzień. Ku mojemu
zdziwieniu, zawsze to słowo Boże w danym dniu znajdowało swoją
aktualizację i rzeczywiście było mi bardzo przydatne. Próba
przebiegła pomyślnie, więc zdecydowałam się na stałe wprowadzić
ranną lekturę Biblii.
Ksiądz podniósł poprzeczkę wymagań. Tym razem zaczął mnie
przekonywać do codziennego uczestnictwa we Mszy Świętej. Na
mój opór i tłumaczenie się brakiem wolnego czasu argumentował,
że dla przyjaciela poświęciłabym pół godziny dziennie na spotkanie.
Nie od razu, ale gdy rozpoczął się kolejny rok szkolny pomyślałam,
że spróbuję podjąć to zadanie w pierwsze dni września, które
nie są jeszcze tak obciążone nauką. Chodziłam na Mszę Świętą
z myślą, że spotykam się z moim najlepszym Przyjacielem. Skoro
miało dojść do spotkania, dbałam o to, by przystępować do
Komunii Świętej. Prawie nigdy nie szłam na to spotkanie sama.
Przeważnie dołączała do mnie któraś z koleżanek z internatu.
I tak, sama nie zauważyłam, jak zaczęłam odsuwać granicę zakończenia
tych codziennych spotkań, aż stały się moją codzienną praktyką.
Sama byłam zdziwiona tym, że potrafię pogodzić czas na naukę,
formację oazową (a byłam i formowana, i jako animatorka osobą
formującą) no i na spotkania towarzyskie z przyjaciółmi. Siłę
czerpałam od tego pierwszego Przyjaciela, z którym spotykając
się, mówiłam Mu o wszystkim... a On, poprzez to życie łaski,
miał łatwiejszy dostęp do mego serca i ukazywał mi, co powinnam
zmieniać w sobie, w relacjach z innymi. Tak pomału z egoizmu
zaczął wychowywać mnie do altruizmu, do otwartości i wrażliwości
na potrzeby innych. Zaczęłam rozumieć, że nie jestem "pępkiem
świata" ani "jedynakiem" Pana Boga, więc i
moje życie winno być darem dla innych. I odżywało pytanie
- na jakiej drodze? Czy mam być darem jako żona i matka?...
Czy też jako siostra zakonna? A może jako osoba samotna?...
i w sercu powstał jakiś niepokój, który nie pozwolił mi porzucić
myśli o zakonie, wcześniej odstawionej na boczny tor w planowaniu
przyszłości.
Obdarowałeś
mnie wiarą
Dziękuję Ci Jezu za wiarę
obudzoną bólem
jak łzami Jaira.
Za to, że kiełkuję Twą siłą
wydobywającą roślinkę
z martwej skorupy niedowiarstwa.
Dziękuję za dar ten,
większy niż wielki,
bo aż niepojęty...
Dar tak delikatny,
żywy,
potrzebuje ciepła Twojej Ręki
by ustrzec,
ożywić,
by urosnąć w drzewo...
Tak bardzo właśnie
pragnę stać się drzewem
wrosłym mocno w Ciebie,
z życiem jak z konarami
wychylonymi ku Tobie,
by skrzydlatym braciom
dać miejsce wytchnienia,
unoszącego ich niepostrzeżenie
do celu lotu
- ku Tobie
Bóg w
moją codzienność wkroczył całkiem zwyczajnie. Nie posłał do
mnie Archanioła Gabriela, a podsyłał mi zwykłych, grzesznych
ludzi, którzy mimo swej słabości, potrafili mnie do Niego
zbliżyć, podprowadzić, wyjaśnić to, czego nie rozumiałam.
Zwyczajne również były spotkania z Jezusem. W Piśmie Świętym
odnajdywałam światło Jego słów, a w sakramentach pokuty i
eucharystii doświadczałam Jego miłosierdzia dźwigającego mnie
i pokrzepiającego... I tak pomału ta prostota i zwyczajność
spotkań sprawiła, że Bóg po prostu zaczął mnie radować Swą
obecnością w mojej codzienności.