powołanieznaki wezwania10 najczęstszych pytań świadectwa rekolekcje


1. ... dlaczego Jonasz?2. Decyzja - walka i wybór3. "Fiat"

...dlaczego Jonasz?

- Wiesz co Kaśka - usłyszałam w słuchawce telefonicznej znajomy głos Wojtka - Ciebie połknął wieloryb i wypluł przy Niniwie !
- Ha! ha! ha! - odpowiedziałam śmiechem.
- Nie śmiej się! Naprawdę! - kontynuował nie zrażony, słysząc o mojej decyzji złożenia na wieki ślubów zakonnych.


Wojtek ubawił mnie setnie swym stwierdzeniem, a szczególnie owym "wypluciem przy Niniwie". Swoją drogą: trafne porównanie... tak, prorok Jonasz rzeczywiście zawsze był bliski memu sercu. Te jego bunty, niechęć do Niniwy, czy zagniewanie na Boga w jakiś szczególny sposób odbijały się w moim życiu... Jednak to nie cała prawda o Jonaszu. W jego życie wkroczył Bóg. Bóg, który wyciągnął go z zaślepienia polegającego na myśleniu tylko o sobie i swoim narodzie, a poprowadził ku poganom, objawiając, że kocha każdego i nie chce nikomu odmówić swego miłosierdzia... Bóg się nie zmienia, dalej wkracza w życie człowieka... i w moje też kiedyś wkroczył.

 

Codzienność, w którą wkroczył Bóg

- Chcesz zostać świętą ?
- Nie! - zdecydowanie odpowiedziałam na pytanie księdza.
- ???
- ... To musi być strasznie nudne.


I tak rozpoczęła się seria rozmów z księdzem, który niemało się natrudził, by mnie przekonać, że życie świętych wcale nie polegało na nudzie, a wręcz przeciwnie, nawet nie było na nią w nim miejsca. Starał mi się ukazać, że warto w swe życie zaprosić Boga i na Nim oprzeć swoją przyszłość.

A wcześniej? Jak wielu młodych ludzi nie pociągały mnie Msze Święte i nabożeństwa w kościele. Jako dziecko pamiętam, jak wyobrażałam sobie, co też można podłączyć do kontaktu umieszczonego w świątyni. "Może telewizor? - myślałam - ale chyba nie, mama nawet nie pozwala mi się tu w lusterku obejrzeć..., a może po cichu radio, żeby nikt nie słyszał? - ale po co tak cicho radia słuchać?... a może odkurzacz? Tak, chyba najprędzej odkurzacz". To znów innym razem zajmowałam się liczeniem kolorowych szkiełek w witrażach. Wiedziałam ile w którym oknie jest niebieskich, czerwonych czy żółtych - i ile wszystkich razem. Kiedyś tą wiedzą podzieliłam się z moimi rodzicami... i ku mojemu zaskoczeniu, zamiast pochwały za taką dokładność obliczeń, oberwało mi się i skończyło się rozglądanie po kościele.
A katechezy? Pamiętam jak byłam zdziwiona, gdy dowiedziałam się w pierwszej klasie szkoły podstawowej, że Matka Boża nikogo nie opluła. Po tej lekcji kręciłam się z dziećmi na karuzeli, a w myślach dalej nurtowało mnie pytanie: "Jak to? Przez całe życie nigdy nikogo nie opluć?... to chyba niemożliwe ?" Mnie się to zdarzało. Zwłaszcza w zabawach z chłopcami. A ci jakoś byli najbliżej. Miałam do zabawy brata rok młodszego, w sąsiedztwie - kolegę, a na wyjazdach u babci - brata ciotecznego. Zatem i pomysły do zabawy raczej chłopięce. Była więc gra w piłkę nożną, szybka jazda rowerami z górki po lesie (mój Boże, dopiero dziś widzę jakie to niebezpieczne). Było i nadmuchiwanie żab w sadzawce, to znów na wiosnę - pływanie na topniejących krach w stawie, czym o mało nie doprowadziliśmy do zawału naszą mamę.

Kiedyś urządziłam w domu zabawę w cyrk. Brat był publiką podziwiającą prezentowane przeze mnie sztuczki cyrkowe. Przedstawienie jednak skończyło się dla mnie naderwaniem języka i stanowczym zakazem oglądania widowisk cyrkowych i akrobatycznych. Pamiętam jak dziś, jak wystraszył mnie lekarz, do którego udali się ze mną moi rodzice. Po udzieleniu pomocy zalecił milczenie. Na koniec zaśmiał się słysząc o całym incydencie, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: "Do wesela się zagoi". Byłam przerażona. Zrozumiałam, że do ślubu język będzie mnie bolał i aż tak długo mam milczeć. Co chciałam o to zapytać rodziców, to mnie uciszali, zakazując odzywania się. Na szczęście okazało się, że zakaz dotyczył tylko jednej doby.
- Ty to sobie w życiu poradzisz! - tak często mawiała do mnie moja babcia.
A mama nieraz kręciła głową nad moim cwaniactwem. Jak na przykład wtedy, kiedy przyłapała mnie na sprzedawaniu zeszytów bratu. Najdrożej wyceniałam te od przedmiotów humanistycznych, a te z których niewiele mógł skorzystać sprzedawałam prawie za bezcen - by w ten sposób nakłonić go i do ich kupna.
Po wykryciu niecnego czynu za nic nie chciałam się do niego przyznać, wymyślając pokrętne odpowiedzi. Bardzo mnie uderzyły wtedy słowa mamy:
- Damian, to chociaż się przyzna, powie prawdę...
a ty?!

Słowa te nie wywołały we mnie oczekiwanej skruchy ale uderzyły w moją ambicję... i tak, nie chcąc być gorszą od brata, zaczęłam mówić prawdę.
Zaradny cwaniak - to była moja jedna strona, drugą było dziecko o dużej wrażliwości, może nawet i nadwrażliwe. W młodszych klasach rozczytywałam się w bajkach i baśniach, one budowały we mnie wiarę w siłę, piękno i potęgę dobra. Wierzyłam więc, że dobro może i powinno zawsze zwyciężać... Bardzo cierpiałam, gdy zaczęłam dostrzegać, że w życiu bywa inaczej. Bóg jeden wie jak to cierpienie boleśnie przeżywałam, do czego bez mała by mnie doprowadziło... nie umiałam się pogodzić z siłą doświadczanego zła. Pewne ukojenie znajdowałam wtedy, budując w swoich marzeniach wizje lepszego świata, w którym dobro - przy moim udziale - ten świat przemienia.

Bóg, który mnie zna, chcąc dotrzeć do mojego serca, wykorzystał właśnie tę wrażliwość. Pamiętam, jak jednym z takich pierwszych dotknięć Boga, spotkaniem z Nim, był zachwyt nad pięknem i potęgą gór. Byłam wtedy w Małem Cichem na pierwszym stopniu Oazy Nowego Życia. Właściwie trafiłam tam przez "tak zwany przypadek", jak by to określił ksiądz Franciszek Blachnicki. Należałam do oazy tylko ze względu na swoją siostrę cioteczną, która była w niej animatorką. Nic właściwie nie rozumiałam z tych spotkań. Palenie świecy w ich trakcie mnie śmieszyło i kojarzyło mi się z czarami, a różaniec z dopowiedzeniami po prostu mnie denerwował. Nosiłam się z zamiarem wystąpienia z tego ruchu. Dałam się jednak namówić na letni wyjazd, biorąc pod uwagę bardziej pobyt w górach niż religijną formację.
Wyjazd ten nałożył się w czasie z przeżywanym przeze mnie kryzysem religijnym. Buntowałam się na Boga oskarżając Go, że nie dał mi wolnej woli, a z góry przeznaczył dla mnie miejsce, którego nie chcę. Problem ten rozpoczął się z chwilą, jak dowiedziałam się od swojej chrzestnej, że na moich chrzcinach zamiast białej szaty otrzymałam stułę i słowa księdza: "Oby była zakonnicą". Te słowa przylgnęły do mego serca jak przekleństwo. Odbierałam je jak wyrok, wobec którego nie mam nic do powiedzenia. Myślałam, że wobec tego muszę być zakonnicą, choć mi to w ogóle nie odpowiadało.

Postanowiłam również nie chodzić do spowiedzi. Obraziłam się na jednego księdza, który zachował się jak "dzięcioł". Prosiłam go o radę, o pomoc we właściwym zrozumieniu ważnej dla mnie sprawy, a usłyszałam:
- Za pokutę odmów trzy razy litanię loretańską... - i odstukał, jakby mówił: "następny proszę".
To moje postanowienie przerwałam podczas tej oazy. Owszem, nie do razu, ale spotkałam się z Bogiem u kratek konfesjonału. Zrozumiałam wtedy, że przy owej nieszczęsnej spowiedzi, bólu nie zadał mi Bóg, a zawinił ksiądz. Dostrzegłam zarazem bezsensowność swego postępowania.

Góry również zrobiły swoje. Piękno otaczających Tatr niepostrzeżenie ukazywało mi Boga wszechmocnego, będącego zarazem tak bliskim sercu człowieka. Codzienna Msza święta, później i przyjmowana Komunia święta ożywiły we mnie zranioną wiarę. To życie w stanie łaski sprawiło, że bunt, jakiś strach przed wyrokującym Bogiem, ustępował powoli miejsca ufności wobec Niego. Otwierałam się na Jego słowo, z czasem przyjęłam Go jako Pana i Zbawiciela do swego serca. Owszem, dalej nie rozumiałam wydarzenia sprzed lat. Opór wobec zakonnej drogi również pozostał... rozpoczęłam jednak wtedy dialog z Bogiem. Runął mur, który między nami postawiłam.

Kończąc turnus oazowy, wyjeżdżałam z mocnym postanowieniem codziennego, piętnastominutowego czytania i rozważania Pisma Świętego (forma oazowego "namiotu spotkania")... tak powoli, niepostrzeżenie, dzień po dniu, czytanie to zaczęło zmieniać mój system wartości i spojrzenie na świat.
- Czytanie tej księgi jest niebezpieczne - stwierdziłam kiedyś w rozmowie z zaprzyjaźnionym księdzem.
- To znaczy ... ?
- Jakoś nie da się jej czytać, jeśli nie chce się jej wcielać w życie,... a to nie takie łatwe.
Stronice odkrywanej księgi zaczęły przede mną nakreślać obraz Boga odmienny od tego, w który wierzyłam wcześniej. Był to Bóg, jak postać z dziecięcej wyobraźni, pełen zatroskania i dobroci, o którym można powiedzieć za świętym Janem, że jest Miłością. Postać Jezusa nabrała kolorów. Przestała być bladą i bez wyrazu jak z zakurzonej, starej i nie używanej książki. Nabrała rysów siły i zdecydowania. Wcześniej była to raczej cukierkowa słodycz, na widok której mnie mdliło.

Poznając Jezusa - Boga, coraz bardziej Go podziwiałam. Stawał się dla mnie z każdym dniem coraz bardziej bliski i ważny. Był kimś, wobec Kogo nie potrafiłam przejść obojętnie, kto miał wpływ na podejmowane przeze mnie decyzje.

Wciąż jednak, pokutowała we mnie wizja zakonu z dzieciństwa. Otóż wyobrażałam sobie siostry zakonne jako osoby w habitach, odcięte od świata i odgrodzone od niego wysokim murem, snujące się po wąskich alejkach z różańcem w rękach i ze spuszczonymi głowami, wewnątrz ogrodzonego terenu. Nad nim natomiast rozpościerało się burzowe niebo rozświetlone tylko bijącymi co jakiś czas piorunami. Czasem jeszcze przedzierało się w tle skrzeczenie wron. Takie to "optymistyczne" wyobrażenie zakonu nosiłam w sobie od najmłodszych lat. Nie dziw więc, że na słowa "zakon" czy "zakonnica" dostawałam wprost gęsiej skórki i pragnęłam tego uniknąć jak ognia piekielnego... z drugiej zaś strony, wydarzenie z chrztu świętego nasuwało mi myśl, że muszę być zakonnicą - bo Bóg tak chce i przeżywałam coś w rodzaju "nie chcę, ale muszę".

Dzięki letniemu pobytowi na oazie w górach, odzyskałam co prawda do Boga zaufanie, nie wiedziałam jednak dalej, jak spojrzeć na swój chrzest w świetle wiary. W tym bardzo pomogła mi rozmowa z pewnym zakonnikiem. Wyjaśnił mi, że nie powinnam traktować magicznie słów wypowiedzianych przez kapłana, że nie mam pełnić woli jakiegoś człowieka, a Bożą - i tej mam szukać! A jak ? Poznając siebie, swoje predyspozycje i pragnienia, słuchać również tego, co o mnie mówią ci, którzy znają mnie dobrze - i nagromadziwszy te informacje, stanąć przed Bogiem i, jak to określił mój rozmówca, "przyprzeć Go do muru".

Ileż ulgi przyniosły mi te słowa. Pozwoliły odepchnąć od siebie resztki nieufności wobec Boga, przywracając wiarę w dar otrzymanej wolności. Zaczęłam również od razu szukać woli Boga według podpowiedzi napotkanego kapłana zakonnego. W pragnieniach nie odnalazłam myśli o zakonie, również nikt ze znajomych nie widział tam miejsca dla mnie. Odpowiedź więc była jednoznaczna - ZAKON TO NIE DLA MNIE !

I tak ze spokojem danej odpowiedzi przeżyłam rok... ale Bóg ma poczucie humoru i zdecydowanie więcej czasu na przeprowadzenie swojej woli, niż my Mu go dajemy ... Prowadził mnie dalej i dalej wkraczał w moją codzienność.
- Przyjdź do mnie po spowiedzi, pożyczę ci dobrą książkę.
Na słowa spowiadającego kapłana kiwnęłam potakująco głową, jednak bez specjalnego przekonania. Wychodząc z kościoła, spojrzałam mimo woli w stronę plebanii i zobaczyłam, że ów kapłan rzeczywiście czekał i zamaszystym ruchem dłoni dawał znać, żeby podejść. Wypożyczył mi "Dzienniczek" siostry Faustyny Kowalskiej. Niewiele wcześniej o niej słyszałam. Zaczęłam czytać... ale tylko zaczęłam. Nie mogłam przebrnąć przez kolejne stronice. Nie wiedziałam co zrobić z tym fantem, jak oddać nie przeczytaną książkę? Wpadłam na genialny pomysł.
- Mamo...
- Tak?
- Chcesz może przeczytać książkę? Podobno dobra! O św. Faustynie. Pamiętasz, kiedyś mówiłaś, że to taka niespotykana zakonnica, której pokazywał się Pan Jezus?
- No pokaż...
I mama połknęła haczyk. Pomysł się udał, a ja od mamy nazbierałam trochę potrzebnych informacji. Mamę jednak tak zachwycił ów "Dzienniczek", że na wszelkie sposoby próbowała mnie namówić do jego przeczytania. Nieskutecznie. Koniec końców, oddając wypożyczoną książkę księdzu, przyznałam się, że jej nie przeczytałam. Otrzymałam drugą - tym razem przystępniejszą, na temat przyjaźni. Ta przypadła mi do gustu bardzo... I tak ów ksiądz stawał się człowiekiem, u którego nie tylko mogłam wypożyczyć jakieś książki i porozmawiać na ich temat, ale wiedziałam, że mogę go prosić o radę, o wyjaśnienie w świetle wiary różnych problemów, które przynosiło z sobą nastoletnie życie. Z czasem stał się moim kierownikiem duchowym. Był wymagający, ja zaś nigdy nie udawałam przed nim kogoś innego niż byłam.
- Czytasz Pismo Święte? - zapytał mnie kiedyś.
- Tak, codzienne 15 minut przed snem - z dumą odpowiedziałam.
- Czy można się najeść kolacją dnia poprzedniego?
I zaczął mnie przekonywać do zmiany terminu czytania z "przed snem" na "tuż po wstaniu". Trudno było takiemu śpiochowi jak ja zrezygnować z 15 minut spania - ale postanowiłam spróbować przez tydzień. I tak, każdego ranka, 15 minut przed wspólnym wstaniem (mieszkałam w internacie przy liceum), czytałam kolejny fragment po fragmencie Nowego Testamentu, szukając w nim jakiegoś światła, wskazówki na dany dzień. Ku mojemu zdziwieniu, zawsze to słowo Boże w danym dniu znajdowało swoją aktualizację i rzeczywiście było mi bardzo przydatne. Próba przebiegła pomyślnie, więc zdecydowałam się na stałe wprowadzić ranną lekturę Biblii.

Ksiądz podniósł poprzeczkę wymagań. Tym razem zaczął mnie przekonywać do codziennego uczestnictwa we Mszy Świętej. Na mój opór i tłumaczenie się brakiem wolnego czasu argumentował, że dla przyjaciela poświęciłabym pół godziny dziennie na spotkanie. Nie od razu, ale gdy rozpoczął się kolejny rok szkolny pomyślałam, że spróbuję podjąć to zadanie w pierwsze dni września, które nie są jeszcze tak obciążone nauką. Chodziłam na Mszę Świętą z myślą, że spotykam się z moim najlepszym Przyjacielem. Skoro miało dojść do spotkania, dbałam o to, by przystępować do Komunii Świętej. Prawie nigdy nie szłam na to spotkanie sama. Przeważnie dołączała do mnie któraś z koleżanek z internatu. I tak, sama nie zauważyłam, jak zaczęłam odsuwać granicę zakończenia tych codziennych spotkań, aż stały się moją codzienną praktyką. Sama byłam zdziwiona tym, że potrafię pogodzić czas na naukę, formację oazową (a byłam i formowana, i jako animatorka osobą formującą) no i na spotkania towarzyskie z przyjaciółmi. Siłę czerpałam od tego pierwszego Przyjaciela, z którym spotykając się, mówiłam Mu o wszystkim... a On, poprzez to życie łaski, miał łatwiejszy dostęp do mego serca i ukazywał mi, co powinnam zmieniać w sobie, w relacjach z innymi. Tak pomału z egoizmu zaczął wychowywać mnie do altruizmu, do otwartości i wrażliwości na potrzeby innych. Zaczęłam rozumieć, że nie jestem "pępkiem świata" ani "jedynakiem" Pana Boga, więc i moje życie winno być darem dla innych. I odżywało pytanie - na jakiej drodze? Czy mam być darem jako żona i matka?... Czy też jako siostra zakonna? A może jako osoba samotna?... i w sercu powstał jakiś niepokój, który nie pozwolił mi porzucić myśli o zakonie, wcześniej odstawionej na boczny tor w planowaniu przyszłości.

Obdarowałeś mnie wiarą
Dziękuję Ci Jezu za wiarę
obudzoną bólem
jak łzami Jaira.
Za to, że kiełkuję Twą siłą
wydobywającą roślinkę
z martwej skorupy niedowiarstwa.
Dziękuję za dar ten,
większy niż wielki,
bo aż niepojęty...
Dar tak delikatny,
żywy,
potrzebuje ciepła Twojej Ręki
by ustrzec,
ożywić,
by urosnąć w drzewo...
Tak bardzo właśnie
pragnę stać się drzewem
wrosłym mocno w Ciebie,
z życiem jak z konarami
wychylonymi ku Tobie,
by skrzydlatym braciom
dać miejsce wytchnienia,
unoszącego ich niepostrzeżenie
do celu lotu
- ku Tobie

 

Bóg w moją codzienność wkroczył całkiem zwyczajnie. Nie posłał do mnie Archanioła Gabriela, a podsyłał mi zwykłych, grzesznych ludzi, którzy mimo swej słabości, potrafili mnie do Niego zbliżyć, podprowadzić, wyjaśnić to, czego nie rozumiałam. Zwyczajne również były spotkania z Jezusem. W Piśmie Świętym odnajdywałam światło Jego słów, a w sakramentach pokuty i eucharystii doświadczałam Jego miłosierdzia dźwigającego mnie i pokrzepiającego... I tak pomału ta prostota i zwyczajność spotkań sprawiła, że Bóg po prostu zaczął mnie radować Swą obecnością w mojej codzienności.

 


1. ... dlaczego Jonasz?2. Decyzja - walka i wybór3. "Fiat"

powołanieznaki wezwania10 najczęstszych pytań rekolekcje


Dom Generalny: Mariówka 3, 26-400 PRZYSUCHA tel. (0 48) 675 17 28 sluzki@op.pl