|  
                         
                      Rozmawia 
                        z nami: 
                         s. Zofia Jędrzejewska 
                         
                       
                      "Księże 
                        Kardynale, głos to może i mam, ale słuchu to wcale". 
                        "Co?!" - nie dawał za wygraną - "siostra 
                        zakonna i nie chce śpiewać!" Nie miałam wyjścia, 
                        zaśpiewałam.   
                       
                     | 
                     
                       
                        Świętość 
                          jak kromka chleba  
                        Z 
                          siostrą Zofią Jędrzejewską ze 
                          Zgromadzenia Sióstr Służek NMP Niepokalanej, świadkiem 
                          aresztowania biskupów: bł. Władysława Gorala i Mariana 
                          Leona Fulmana rozmawia alumn Adam Jaszcz. 
                       
                       
                         
                           
                            - 
                              W swoim życiu doświadczała Siostra różnych sytuacji, 
                              miejsc, wreszcie ludzi. Chciałbym najpierw zapytać 
                              o Siostry dom rodzinny, o młodość i rodzące się 
                              pragnienie służby Bogu.  
                               
                           
                         
                       
                      
                        
                          - 
                            Pochodzę z wioski Czerników w województwie świętokrzyskim. 
                            Urodziłam się w 1915 r. w wielodzietnej rodzinie jako 
                            ósme dziecko z rzędu, ochrzczona byłam natomiast w 
                            kolegiacie opatowskiej. Mój ojciec pracował na roli. 
                            Bardzo przeżył śmierć najstarszej siostry, która opiekowała 
                            się nami, gdyż matka nie poradziłaby sobie sama z 
                            wychowaniem tak wielu dzieci. Ja miałam wtedy cztery 
                            lata i niestety z trudem przypominam sobie jej twarz. 
                            Potem przyszły lata szkolne. Nauka nie sprawiała mi 
                            kłopotu. Uczyłam się dobrze, uczęszczając do szkoły 
                            w sąsiedniej wiosce. Wyposażono klasę w jedną ławkę 
                            i tak mogłam wraz z trójką innych dzieci przygotowywać 
                            się do dorosłego życia. Wraz ze mną była tam bliska 
                            koleżanka, która później też wstąpiła do zgromadzenia 
                            oraz kuzyn. On także wybrał służbę Bogu i został księdzem. 
                            Wszyscy są już po tamtej stronie życia. 
                         
                       
                     | 
                   
                   
                     
                      
                         
                          Moje pokolenie było młodzieżą bardzo aktywną, jeśli 
                          chodzi o życie wiary, również w zwykłym codziennym życiu. 
                          Musiałam na przykład jako młoda dziewczyna prowadzić 
                          gospodarkę. Zanim zapisałam się do stowarzyszenia katolickiego, 
                          poznałam sługę Bożego ks. Wincentego Granata, potem 
                          spotykałam go już w stowarzyszeniu. 
                          Jeśli chodzi o początki powołania, niedaleko nas był 
                          dobroczynny majątek, w którym posługiwały siostry szarytki. 
                          Już jako sześcioletnie dziecko byłam tam posyłana na 
                          wychowanie. Czułam wielki związek z tym miejscem i po 
                          skończeniu sześcioletniej szkoły chciałam tam zostać. 
                          Powiedziałam to siostrze przełożonej a ona zawiozła 
                          mnie do domu zakonnego w Warszawie. Był wrzesień. Postanowiono, 
                          że pójdę do szkoły pielęgniarskiej, jednak już po pierwszej 
                          praktyce widać było, że zawodową pielęgniarką raczej 
                          nie zostanę. Zrezygnowałam z planów wstąpienia do sióstr 
                          szarytek i wróciłam do domu. Moim poszukiwaniem życiowej 
                          drogi zainteresował się wikariusz z rodzinnej parafii. 
                          Pomógł mi w podjęciu decyzji i skierował moją uwagę 
                          na Zgromadzenie Sióstr Służek NMP Niepokalanej w Sandomierzu. 
                          Tam też wstąpiłam w 1933 r., miałam wtedy 17 lat. Potem 
                          złożyłam śluby i mogłam podjąć posługę w zakonie. Zostałam 
                          skierowana do Lublina, by pracować w Gimnazjum Biskupim. 
                          Tam byli chłopcy z najlepszych i najbogatszych domów. 
                          Posługiwałam przy windzie w kuchni. Wtedy też po raz 
                          pierwszy poznałam młodziutkiego profesora gimnazjum 
                          ks. Władysława Gorala. Często z nami rozmawiał, czasami 
                          też dane mi było korzystać u niego z sakramentu pokuty. 
                           
                           
                         
                      
                        
                       
                       
                        - 
                          Już u progu swojej zakonnej posługi poznała Siostra 
                          przyszłego błogosławionego. Z archidiecezją lubelską 
                          związanych jest czterech ze 108 męczenników Kościoła 
                          w Polsce, których Jan Paweł II beatyfikował w 1000 lat 
                          po kanonizacji biskupa Wojciecha. Są to: bp Władysław 
                          Goral, ks. Kazimierz Gostyński, ks. Stanisław Mysakowski 
                          i ks. Antoni Zawistowski. Których z tych kapłanów spotkała 
                          Siostra w czasie swojej pracy w Lublinie?  
                       
                       
                         
                           
                            - Nie ze wszystkimi miałam bliski kontakt, jednak 
                            poznałam wszystkich czterech kapłanów diecezji lubelskiej, 
                            którzy obecnie są już ogłoszeni błogosławionymi. Bp 
                            Goral był biskupem pomocniczym, gdy rządy diecezją 
                            sprawował bp Marian Leon Fulman, ks. Gostyński związany 
                            był z Liceum Biskupim, w którym posługiwałam. Ks. 
                            Mysakowskiego widywałam w katedrze, był tam wikariuszem. 
                            Ks. Zawistowski był wicerektorem seminarium, jak również 
                            naszym spowiednikiem. Dał się poznać jako człowiek 
                            bardzo życzliwy, oddany swojej posłudze, siostry były 
                            z niego bardzo zadowolone.  
                         
                       
                       
                         
                          - Jakim człowiekiem był bł. bp Goral?  
                       
                       
                         
                          - 
                            Bł. Władysława Gorala poznałam bliżej, gdy już został 
                            biskupem. Widywałam go oczywiście wcześniej w gimnazjum 
                            czy też w katedrze, jednak tak naprawdę mogłam przyjrzeć 
                            się jego duchowości, gdy zaczęłam posługiwać w Domu 
                            Biskupim. Dochodząc, pomagałam wtedy starszej siostrze 
                            z naszego zgromadzenia. Bp Goral był człowiekiem nadzwyczajnym. 
                            Patrząc na jego życie codzienne widać było ogromną 
                            ascezę, prostotę. Widziałam przecież posiłki, które 
                            spożywał: bułeczka, kromka chleba, woda albo pół szklanki 
                            mleka, to było jego śniadanie. Obiady też jadał skromne. 
                            Nigdy niczego się nie domagał poza tym, co było mu 
                            konieczne do życia. Kiedyś go zapytałam, czy smakują 
                            mu nasze zupy. Odpowiedział: "Siostro, my powinniśmy 
                            w czym innym smakować". Nie myślał o zaspokajaniu 
                            własnych zachcianek, ale o sprawach Bożych. Przy tym 
                            miał ogromny szacunek dla ludzi. Kiedyś byłam świadkiem 
                            takiego zdarzenia. Przyjechał do nas Żyd, który zaopatrywał 
                            Gimnazjum Biskupie w owoce. Siostra przełożona załatwiała 
                            z nim wszystkie formalności i w tym czasie podszedł 
                            również, jeszcze wtedy profesor gimnazjum, ks. Władysław 
                            Goral. Przywitał się serdecznie i chwilę rozmawiał 
                            z przybyszem. Ów Żyd był zauroczony tym młodym księdzem, 
                            jego otwartością, życzliwością. Wypowiedział wtedy 
                            do siostry przełożonej niemalże proroctwo: "Siostro, 
                            ten ksiądz powinien być biskupem. Ile on ma szacunku 
                            dla nas Żydów". Złośliwi żartowali sobie wtedy, 
                            że ksiądz profesor nawet i Żydów kocha.  
                         
                       
                      - 
                        To rzeczywiście ciekawe, jak niegdyś żydowscy prorocy 
                        przepowiadali Mesjasza, tak żydowski sprzedawca owoców 
                        przepowiedział biskupstwo przyszłemu błogosławionemu. 
                        Jego postawa wyrastała chyba przede wszystkim z modlitwy? 
                       
                         
                           
                            - Rzeczywiście, biskup Goral miał ogromne nabożeństwo 
                            do Najświętszego Sakramentu. Kiedy jeszcze jako profesor 
                            gimnazjum od czasu do czasu odprawiał dla nas Mszę 
                            św., jego dziękczynienie po Eucharystii trwało nawet 
                            pół godziny. Musiałam się szybko nauczyć łacińskich 
                            odpowiedzi, bo często usługiwałam mu w czasie sprawowania 
                            Mszy św.  
                         
                       
                       
                         
                          - Jaka cecha osobowości szczególnie uderzała Siostrę 
                          w postawie bp. Gorala? 
                       
                       
                         
                           
                             
                            - Chciałam podkreślić przede wszystkim ogromną dobroć 
                            bł. Władysława Gorala. Gdy posługiwałam w Gimnazjum 
                            Biskupim dostałam wiadomość, że mój ojciec jest umierający. 
                            Poszłam z tą depeszą do siostry przełożonej z nadzieją 
                            otrzymania pozwolenia na wyjazd do domu. Dostałam 
                            odpowiedź odmowną, że nie będę mogła pojechać na pogrzeb 
                            ojca, gdyż jest miesiąc czerwiec i znalezienie zastępstwa 
                            jest niemożliwe. Przeżyłam to bardzo. Tego dnia posługiwałam 
                            ks. Goralowi w czasie Mszy świętej. Ofiarowywałam 
                            ją za ojca nie wiedząc nawet, czy jeszcze żyje. W 
                            pewnym momencie po prostu zemdlałam. Pomogła mi inna 
                            siostra, która akurat weszła do kaplicy. Przy śniadaniu 
                            spożywanym w obecności rektora Gimnazjum Biskupiego, 
                            ksiądz profesor zapytał jednej z sióstr: "Co 
                            stało się z tą małą, że aż w kaplicy zemdlała?" 
                            I wtedy poznał powód mojego zasłabnięcia. Zareagował 
                            gwałtownie, powiedział wtedy takie słowa: "Co 
                            zrobiliście tej siostrze, przecież ona do końca życia 
                            miałaby do nas żal. Już w tej chwili powinna jechać". 
                            Opłacono mi dorożkę i bilet na pociąg. Byłam ogromnie 
                            wdzięczna ks. Goralowi. Kiedy mu to powiedziałam, 
                            stwierdził rezolutnie, że to był tylko mały "akcik" 
                            i większe trzeba czynić. Dużo mówił o miłości bliźniego. 
                            "Podziel się z drugim nawet jedną kromką chleba, 
                            nie gub okazji, by czynić dobrze, kochaj Boga i bliźniego, 
                            sama bądź prostolinijna w pracy i we wszystkim" 
                            - to były jego wskazówki dla mnie.  
                         
                       
                       
                         
                          - Ks. dr Władysław Goral został ustanowiony biskupem 
                          pomocniczym w diecezji lubelskiej w 1938 r. Tylko miesiące 
                          dzieliły was wtedy od wybuchu strasznej wojny. Pamięta 
                          Siostra wrzesień 1939 r.?  
                           
                       
                       
                        - 
                          Gdy wybuchła wojna byłam intendentką w stołówce prowadzonej 
                          przez siostry. Mieściła się ona przy ul. Bernardyńskiej. 
                          Tak naprawdę wojenna zawierucha dotarła do Lublina z 
                          4 na 5 września. Niemcy wkroczyli do miasta i szli na 
                          wschód. Wtedy też została zrzucona bomba o masie 2,5 
                          tony, niedaleko kościoła ojców karmelitów. Z okolicznych 
                          okien wyleciały szyby, które kaleczyły ludzi. Słychać 
                          było karetki jeżdżące w tę i z powrotem. Bomba wydrążyła 
                          w ziemi ogromny dół. Ja w tym czasie byłam w mieście 
                          na zakupach, wstąpiłam na chwilę do sklepu mięsnego 
                          obok wspomnianego kościoła. Po bombardowaniu schroniliśmy 
                          się w piwnicy razem z ludźmi, którzy znaleźli się wtedy 
                          w tym sklepie, razem siedem osób. Odmawialiśmy wspólnie 
                          różaniec, przewidując najczarniejszy scenariusz. Prosili 
                          mnie, aby się modlić na głos, ja jednak byłam już taka 
                          słaba i zmęczona. Tego dnia nie zdążyłam zjeść śniadania. 
                          Okienko w piwnicy wychodziło na ul. Lubartowską. Wreszcie 
                          usłyszeliśmy odgłosy odwalanej ziemi i zobaczyliśmy 
                          ludzi, którzy przyszli nam z pomocą. Po wyjściu na powierzchnię 
                          zobaczyła mnie inna siostra, podbiegła do mnie mówiąc: 
                          "Zosiu! Gdzie ty byłaś, wszyscy ciebie szukali". 
                          Wtedy podjechała karetka wojskowa i zabrała nas za miasto 
                          do polowego szpitala. Tam zajął się mną lekarz, ponieważ 
                          byłam oszołomiona tym, co się stało. W tej piwnicy przesiedziałam 
                          siedem godzin, od 9.00 do 16.00.  
                       
                       
                        - 
                          Pierwsze tygodnie wojny miały na celu psychiczne zastraszenie 
                          ludności. W Lublinie biskupi nie zostali aresztowani 
                          od razu. Jak wyglądało uwięzienie księży biskupów?  
                       
                       
                         
                           
                            - Aresztowania nastąpiły dosyć późno ? dopiero 17 
                            listopada. Ten dzień stał się także dla nas momentem 
                            uwięzienia. Pamiętam, że był to piątek, bo na obiad 
                            była ryba i zupa piwna, którą zresztą sama przyrządzałam. 
                            Na posiłek przybyło więcej osób niż zwykle, ponieważ 
                            świętowaliśmy rocznicę konsekracji bp. Fulmana. Zjawili 
                            się księża pracujący w kurii na czele z kanclerzem, 
                            ks. Ochalskim. Przed południem bp Goral miał wykłady 
                            w seminarium, potem przyszedł do pałacu biskupiego. 
                            Gdy zobaczyłam, że się zbliża, otworzyłam mu drzwi. 
                            Chciałam, żeby się ratował, gestapowcy byli już blisko. 
                            Uśmiechnął się wtedy i powiedział do mnie: "Siostro, 
                            gdzie owce, tam i pasterz". Ucałował mnie w czoło, 
                            czyniąc znak krzyża, ja ucałowałam go w pierścień, 
                            po czym poszedł na górę, gdzie spożywano obiad. Będąc 
                            na dole w kuchni, usłyszałam nagle język niemiecki. 
                            Nie pozwolono księżom skończyć obiadu. Wszystkich 
                            siedzących przy stole postawiono pod ścianą, by dokonać 
                            aresztowania i przetransportować na Zamek Lubelski, 
                            gdzie hitlerowcy urządzili więzienie. Po nas wrócili 
                            w nocy. Aresztowali wtedy ponad 2000 ludzi. Pamiętam, 
                            że nie aresztowano rektora seminarium. Cele na zamku 
                            wyglądały okropnie: powybijane okna, porozbijane piece. 
                            Służba więzienna pozamykała drzwi i zostawiła wszystko 
                            na łaskę losu. Każdy ratował się, jak mógł, był olbrzymi 
                            bałagan. Mężczyźni, nie mogąc wydostać się przez drzwi, 
                            rozbierali piece i tamtędy wychodzili na korytarz. 
                            Po kątach leżały jakieś stare poduszki i na nich doczekaliśmy 
                            do rana. Nie miało znaczenia, kto kim jest. Umieszczono 
                            mnie w ośmioosobowej celi. Nie zostaliśmy wywiezieni 
                            do obozu. Zawdzięczamy to dwom wielkim mężom Kościoła. 
                            Bp Fulman wstawił się za nami u samego księcia kard. 
                            Sapiehy. Ten z kolei przekonywał o naszej niewinności 
                            rezydującego w Krakowie gubernatora GG, Hansa Franka. 
                            Kardynał otrzymał obietnicę od gubernatora, że zrobi 
                            wszystko, co w jego mocy, abyśmy nie zostali wywiezieni. 
                            Dzięki temu nie trafiliśmy do obozu koncentracyjnego. 
                            Mój brat inżynier wiele lat po wojnie pomagał w remoncie 
                            krakowskiej kurii. Prosił o sprawdzenie, czy są jakieś 
                            dokumenty świadczące o udziale Sapiehy w naszym uwolnieniu. 
                            Na jego prośbę sprawdził to sam kard. Wojtyła, którego 
                            brat znał osobiście.  
                            Oprócz mnie i tej drugiej siostry więzionych było 
                            dwóch lekarzy, bratanica bp. Fulmana, lokaj, kierowca. 
                            Nieszczęście spotkało też żonę ogrodnika, która akurat 
                            przypadkowo zjawiła się w Domu Biskupim i Niemcy zastali 
                            ją przed drzwiami. Na zamku przebywaliśmy w jednym 
                            pomieszczeniu. Jeden z naszych lekarzy, zresztą pochodzenia 
                            żydowskiego, znał dobrze język niemiecki. Dzięki niemu 
                            mogliśmy się porozumiewać z naszymi oprawcami. Wszyscy 
                            zostali dokładnie spisani i poddani gruntownym badaniom. 
                            Ja byłam badana pięć razy i wielokrotnie mnie przesłuchiwano. 
                            Po zwolnieniu musiałam jeszcze przez dwa tygodnie 
                            zgłaszać się i meldować w wyznaczonym miejscu. To 
                            były straszne czasy, do dzisiaj pozostały mi z tamtego 
                            okresu lęki. Uwięzienie było po prostu oczekiwaniem 
                            na śmierć. Zwolniona zostałam dopiero w kwietniu 1940 
                            r. 
                         
                       
                       
                         
                          - Co było pretekstem do waszego aresztowania?  
                       
                       
                         
                           
                            - Oskarżano nas o handel bronią. Któregoś dnia przywieźli 
                            mnie do Domu Biskupiego, kazali wejść na strych i 
                            pokazać, gdzie jest ukryta broń. Ja nawet nie miałam 
                            pojęcia, kto może mieć klucz do tego strychu, bo nigdy 
                            tam nie chodziłam.  
                         
                       
                       
                         
                          - W czasie swojego uwięzienia, po przewiezieniu do 
                          Sachsenhausen, bp Goral był celowo izolowany od więźniów. 
                          Liczono na psychiczną i duchową degradację sufragana 
                          lubelskiego. Jego wiara jednak hartowała się i pogłębiała. 
                          W jednym z listów napisał: "wielkie cele i głębokie 
                          zmiany w świecie wymagają wielkich ofiar ". Bp 
                          Goliński powiedział, że "gdyby nam go zwrócił bunkier 
                          oranienburski, mielibyśmy świętego". Jak dojrzewała 
                          świadomość świętości biskupa po jego męczeńskiej śmierci? 
                           
                           
                       
                       
                         
                          - 
                            Bp Goral był więziony w całkowitym osamotnieniu. Miał 
                            przy sobie tylko brewiarz i różaniec. W ciągu dnia 
                            przysługiwała mu godzina spaceru. Z celi biskupa nigdy 
                            nie dochodziły dźwięki wskazujące na rozpacz czy załamanie. 
                            Wiem, że w sąsiedztwie bp. Gorala mieszkał jakiś niemiecki 
                            więzień. Był to kapłan, który po latach spotkał się 
                            z księżmi naszej diecezji. Pytał ich wtedy, dlaczego 
                            nie starają się o beatyfikację tego świętego człowieka, 
                            który przez cztery lata więziony był w tak okropnych 
                            warunkach. Przecież nikt w takiej sytuacji sam sobie 
                            nie poradzi, potrzeba pomocy z góry. I wtedy wszystko 
                            zaczęło zmierzać do uznania szczególnych cnót męczennika 
                            z Sachsenhausen. Swoje świadectwo złożyłam w procesie 
                            beatyfikacyjnym. Pomagał mi wtedy ks. Józef Maciąg. 
                            Wcześniej przez wiele lat nosiłam przy sobie obrazek 
                            bp. Władysława Gorala w szatach pontyfikalnych, taki 
                            sam znajduje się w archikatedrze. Przywiązywałam do 
                            niego ogromną wagę. Gdy na niego patrzyłam, rozmyślałam 
                            nie tylko o moich spotkaniach z księdzem biskupem, 
                            jego gestach dobroci, ale także o słowach, które do 
                            mnie kierował w licznych rozmowach i w konfesjonale. 
                            Byłam pewna, że będzie beatyfikowany. Nawet w rozmowach 
                            z abp. Pylakiem pytałam często: "Ekscelencjo, 
                            kiedy będzie ta beatyfikacja?" 
                         
                       
                       
                        - W czasie II wojny światowej zginęło 52 księży i 2 kleryków, 
                        co stanowiło 11 procent ówczesnego duchowieństwa diecezjalnego. 
                        Obydwu biskupów przewieziono do Sachsenhausen, skazując 
                        na karę śmierci. Potem na skutek interwencji Watykanu 
                        zamieniono ten wyrok na dożywotni pobyt w obozie. Tam 
                        zakończył swoje życie bp Goral, biskup diecezjalny Marian 
                        Leon Fulman, któremu Siostra posługiwała przed wojną, 
                        od 1940 r. internowany był w Nowym Sączu. On także, jak 
                        już Siostra wspomniała, był wybitną postacią Kościoła 
                        lubelskiego. Co Siostra mu zawdzięcza? 
                       
                         
                           
                            - Pamiętam I Diecezjalny Kongres Eucharystyczny zorganizowany 
                            przez bp. Fulmana w 1934 r. To była wielka uroczystość. 
                            Uczestniczyłam w tym wydarzeniu jeszcze jako osoba 
                            świecka. Po złożeniu ślubów poznałam go osobiście. 
                            Był to człowiek wielkiej życzliwości i dobroci, interesował 
                            się problemami sióstr, także moimi. Przeznaczono mnie 
                            do posługi księdzu biskupowi. Trwało to raptem kilka 
                            tygodni, bo wybuchła wojna. Szłam tam niechętnie, 
                            przyzwyczaiłam się już do dotychczasowej pracy. Być 
                            może to zauważył, zapytał mnie kiedyś: "Dziecko, 
                            kochałaś swojego ojca?" Odpowiedziałam, że bardzo, 
                            lecz nie nacieszyłam się nim długo, bo wcześniej zmarł. 
                            Wtedy on pytał dalej: "A czy w twoim sercu są 
                            chęci, by kochać ludzi, którzy ci dobrze bądź źle 
                            czynią? Zamyśliłam się. "No mów!" ? przynaglił 
                            mnie ksiądz biskup ? "bo to jest najważniejsze 
                            w życiu, by umieć drugiego człowieka uszanować i mu 
                            pomóc!" 
                            Miałam pokoik obok mieszkania bp. Fulmana. Kiedy czegoś 
                            potrzebował, pukał laską w drzwi, czasami wstawałam 
                            też w nocy, bo stan zdrowia księdza biskupa nie był 
                            najlepszy. Doświadczał prześladowań już w czasach 
                            carskich. Widać było, że jest zmęczony i cierpiący, 
                            jednak starał się tego nie okazywać. Po aresztowaniu 
                            i zwolnieniu wyjechałam z Lublina. Bp Marian Leon 
                            Fulman więziony był w Nowym Sączu. Dochodziły do nas 
                            głosy o jego zatroskaniu nie tylko o nas, ale i o 
                            całą diecezję. Miał powiedzieć o mnie do siostry przełożonej, 
                            która go odwiedzała: "Moja pielęgniareczka, ona 
                            tak się mną opiekowała, niech się jej nie stanie żadna 
                            krzywda". Po powrocie bp. Fulmana do diecezji 
                            wiosną 1945 r., nie było mnie już w Lublinie. Nie 
                            znałam też osobiście jego następcy, bp. Stefana Wyszyńskiego. 
                             
                             
                         
                       
                       
                        - 
                          Czy w czasie rządów komunistycznych dotykały Siostrę 
                          jakieś represje?  
                       
                       
                         
                          - Wtedy każdy ksiądz czy zakonnica narażeni byli na 
                          szykany lub niesprawiedliwe traktowanie. Pamiętam, jak 
                          kiedyś wieźli mnie na furmance do punktu katechetycznego. 
                          Nagle zastąpiła nam drogę jakaś bardzo ważna działaczka 
                          partyjna. Kazała mi zejść i iść pieszo, bo sama miała 
                          ważną sprawę, więc potrzebowała transportu. Mężczyzna, 
                          który mnie wiózł, tłumaczył, że jestem siostrą zakonną 
                          i jadę na lekcje z dziećmi. Nic nie pomogło, tym bardziej 
                          musiałam ustąpić. 
                           
                       
                      - 
                        Wspomniała Siostra o znajomości Siostry brata z kard. 
                        Wojtyłą, który pomógł potwierdzić udział kard. Sapiehy 
                        w uniknięciu wywózki do obozu koncentracyjnego. Czy Siostra 
                        też poznała przyszłego papieża?  
                       
                         
                           
                            - Spotkaliśmy się kilka razy na przełomie lat 60. 
                            i 70. Moja bratowa prowadziła sklep cukierniczy i 
                            małą restaurację, w której częstym gościem bywał Kardynał. 
                            Kupował świeże ciastka i zanosił je księżom emerytom. 
                            Tam właśnie zostałam mu przedstawiona. Innym razem 
                            siedziałam w tej restauracji i czytałam gazetę. W 
                            pewnym momencie podszedł do mnie ksiądz Kardynał, 
                            mówiąc z uśmiechem: "Witam siostrzyczkę". 
                            Nie spodziewałam się, że mnie zapamięta, dlatego odpowiedziałam 
                            mu też z humorem: "Skąd Ksiądz Kardynał wie, 
                            że jestem siostrą zakonną, przecież nie mamy tego 
                            napisanego na czole? Jesteśmy przecież zgromadzeniem 
                            bezhabitowym". Uśmialiśmy się wspólnie. Zaproponował 
                            mi kawę, ja jednak podziękowałam mówiąc, że nie chcę 
                            się przyzwyczajać do jej picia. Pochwalił mój szczytny 
                            zamiar. Rozmawialiśmy chwilę przy herbacie. Potem 
                            spotkaliśmy się w parku. Siedziałam razem z bratem 
                            na ławeczce, kiedy zbliżył się do nas kard. Wojtyła 
                            w czarnej sutannie i sandałach. Wołał już z daleka: 
                            "Cześć inżynierze!" Przywitał się także 
                            ze mną i usiadł obok nas na krótką rozmowę. Znalazłam 
                            się też kiedyś nad Białym Dunajcem, gdzie Kardynał 
                            zatrzymał się na obiad. Przy stole lubił śpiewać i 
                            to samo mnie zaproponował. Przerażona odparłam: "Księże 
                            Kardynale, głos to może i mam, ale słuchu to wcale". 
                            "Co?!" - nie dawał za wygraną - "siostra 
                            zakonna i nie chce śpiewać!" Nie miałam wyjścia, 
                            zaśpiewałam. To był człowiek obdarzony niezwykłym 
                            poczuciem humoru, młodzież go uwielbiała.  
                         
                       
                       
                        - 
                          Spotkała go Siostra po wyborze na Stolicę Piotrową? 
                       
                       
                         
                           
                            - Niestety nie. Ostatni raz widzieliśmy się na oazie 
                            w Krościenku. Odpowiadałam tam za kuchnię. Kardynał 
                            siedział na trawie razem z młodzieżą, obok kanapek 
                            stał kocioł herbaty, z którego każdy mógł się napić. 
                            Nie wypadało, by Kardynał pił z kotła, dlatego podeszłam 
                            i zaproponowałam szlachetniejszy wywar. Do dziś pamiętam 
                            nazwę tej herbaty - "madras". Uśmiechnął 
                            się i powiedział: "Siostro, w tym kotle są gorejące 
                            serca młodzieży, dlatego wolę pić właśnie tę". 
                            Razem z młodzieżą tworzył prawdziwą wspólnotę. 
                         
                       
                       
                         
                           
                          - Czego w życiu najbardziej się Siostra bała?  
                           
                       
                       
                        - 
                          Jedyne czego się obawiałam, to czy wytrwam na drodze 
                          powołania. Dawniej wymagania były bardziej surowe niż 
                          teraz... 
                       
                      - 
                        To piękne świadectwo wiary. Przyznam, że spodziewałem 
                        się odpowiedzi w stylu: najbardziej bałam się uwięzienia 
                        czy też wybuchu bomby w pierwszych dniach wojny. Nie wierzę 
                        jednak, by to nie pozostawiło po sobie żadnych śladów. 
                        Wspomniała Siostra o lękach... 
                       
                         
                           
                            - Gdy zostałam zwolniona z więzienia, pół roku byłam 
                            u rodziny, by się podleczyć. Szwagier wręcz mnie błagał, 
                            abym została z nimi i nie wracała do zakonu. Był dla 
                            mnie bardzo życzliwy, pomógł mi też finansowo. Powiedziałam 
                            mu jednak: "Kochany szwagierku, nic z tego, nie 
                            psuj mi humoru, bo cię przestanę lubić. Ja wracam 
                            do sióstr".  
                         
                       
                       
                         
                          - A moment największego szczęścia?  
                           
                       
                       
                         
                          - 
                            To moment jubileuszów: 50-lecia ślubów zakonnych, 
                            przeżyłam go bardzo uroczyście w Mariówce, następnie 
                            60-lecie, które obchodziłam w Sandomierzu. Przyjechali 
                            zaprzyjaźnieni kapłani. A teraz czekam, kiedy Pan 
                            zapuka ... Tak ... to tyle.  
                             
                         
                       
                       
                        - 
                          Co chciałaby Siostra powiedzieć ludziom, którzy obrali 
                          drogę powołania kapłańskiego lub zakonnego? Jak wytrwać 
                          na tym szlaku?  
                       
                       
                         
                           
                            - Każdy ma swoje sposoby. Myślę, że jeśli się zrobi 
                            ten krok, to trzeba się dużo modlić. Ja się dużo modliłam 
                            i modlę się stale. Czasami nawet z kaplicy wyjść nie 
                            mogę, bo tyle mam jeszcze intencji do "omodlenia". 
                            Nie szukałam specjalnie konferencji czy spowiedników, 
                            ale dużo czytałam. Teraz już niestety nawet brewiarza 
                            nie mogę sama odmawiać, tylko łączę się z siostrami, 
                            oczy odmawiają posłuszeństwa. Ważne jest, by się nie 
                            gorszyć, nie zazdrościć, bo rzeczy tego świata przemijają, 
                            a człowiek zostaje sam. Być sobą, nie pchać się na 
                            siłę, gdzie się nie jest potrzebnym.  
                             
                         
                       
                       
                        - 
                          Dziękuję za rozmowę i życzę Siostrze zdrowia i dużo 
                          sił w dawaniu takiego pięknego świadectwa w życiu, jakiego 
                          wysłuchałem przed chwilą. Na czas osobistych spotkań 
                          z Jezusem w modlitwie, dla Siostry, uświęconej tak bliską 
                          zażyłością ze świętymi kapłanami nie tylko Kościoła 
                          lubelskiego, niech życzeniami staną się słowa założyciela 
                          Siostry zgromadzenia, bł. Honorata Koźmińskiego: "Jeśli 
                          przestawanie z osobami świątobliwymi wpływa zbawiennie 
                          na duszę ? bo z kim kto przestaje, takim się staje ? 
                          tym bardziej powinno wpływać na nas przestawanie ze 
                          Wzorem wszelkiej świątobliwości".  
                           
                       
                       
                         
                          - 
                            Bóg zapłać, zapewniam o mojej modlitwie za was wszystkich. 
                             
                             
                          (rozmowa 
                            autoryzowana) 
                              
                         
                       
                       
                          
                      
                       
                        
                         
                       
                         
                          Przedruk: 
                            Wiadomości Archidiecezji Lubelskiej, 79 (2005), 
                            nr 1, ss. 121-131. 
                            Rozmawiał: 
                            alumn Adam Jaszcz 
                             
                         
                       
                     | 
                   
                 
               
             
             | 
           
             
            Przeczytaj: 
             
              
            s. 
              Elżbieta Śmieciuch 
              (2005/11) 
           |