fotogaleriaaktualnościrozmowa miesiąca księga gości słowo dniakontakt

Rozmowa miesiąca

Rozmawia z nami:
s. Zofia Jędrzejewska

"Księże Kardynale, głos to może i mam, ale słuchu to wcale". "Co?!" - nie dawał za wygraną - "siostra zakonna i nie chce śpiewać!" Nie miałam wyjścia, zaśpiewałam.

Świętość jak kromka chleba

Z siostrą Zofią Jędrzejewską ze Zgromadzenia Sióstr Służek NMP Niepokalanej, świadkiem aresztowania biskupów: bł. Władysława Gorala i Mariana Leona Fulmana rozmawia alumn Adam Jaszcz.

- W swoim życiu doświadczała Siostra różnych sytuacji, miejsc, wreszcie ludzi. Chciałbym najpierw zapytać o Siostry dom rodzinny, o młodość i rodzące się pragnienie służby Bogu.

- Pochodzę z wioski Czerników w województwie świętokrzyskim. Urodziłam się w 1915 r. w wielodzietnej rodzinie jako ósme dziecko z rzędu, ochrzczona byłam natomiast w kolegiacie opatowskiej. Mój ojciec pracował na roli. Bardzo przeżył śmierć najstarszej siostry, która opiekowała się nami, gdyż matka nie poradziłaby sobie sama z wychowaniem tak wielu dzieci. Ja miałam wtedy cztery lata i niestety z trudem przypominam sobie jej twarz. Potem przyszły lata szkolne. Nauka nie sprawiała mi kłopotu. Uczyłam się dobrze, uczęszczając do szkoły w sąsiedniej wiosce. Wyposażono klasę w jedną ławkę i tak mogłam wraz z trójką innych dzieci przygotowywać się do dorosłego życia. Wraz ze mną była tam bliska koleżanka, która później też wstąpiła do zgromadzenia oraz kuzyn. On także wybrał służbę Bogu i został księdzem. Wszyscy są już po tamtej stronie życia.

Moje pokolenie było młodzieżą bardzo aktywną, jeśli chodzi o życie wiary, również w zwykłym codziennym życiu. Musiałam na przykład jako młoda dziewczyna prowadzić gospodarkę. Zanim zapisałam się do stowarzyszenia katolickiego, poznałam sługę Bożego ks. Wincentego Granata, potem spotykałam go już w stowarzyszeniu.
Jeśli chodzi o początki powołania, niedaleko nas był dobroczynny majątek, w którym posługiwały siostry szarytki. Już jako sześcioletnie dziecko byłam tam posyłana na wychowanie. Czułam wielki związek z tym miejscem i po skończeniu sześcioletniej szkoły chciałam tam zostać. Powiedziałam to siostrze przełożonej a ona zawiozła mnie do domu zakonnego w Warszawie. Był wrzesień. Postanowiono, że pójdę do szkoły pielęgniarskiej, jednak już po pierwszej praktyce widać było, że zawodową pielęgniarką raczej nie zostanę. Zrezygnowałam z planów wstąpienia do sióstr szarytek i wróciłam do domu. Moim poszukiwaniem życiowej drogi zainteresował się wikariusz z rodzinnej parafii. Pomógł mi w podjęciu decyzji i skierował moją uwagę na Zgromadzenie Sióstr Służek NMP Niepokalanej w Sandomierzu. Tam też wstąpiłam w 1933 r., miałam wtedy 17 lat. Potem złożyłam śluby i mogłam podjąć posługę w zakonie. Zostałam skierowana do Lublina, by pracować w Gimnazjum Biskupim. Tam byli chłopcy z najlepszych i najbogatszych domów. Posługiwałam przy windzie w kuchni. Wtedy też po raz pierwszy poznałam młodziutkiego profesora gimnazjum ks. Władysława Gorala. Często z nami rozmawiał, czasami też dane mi było korzystać u niego z sakramentu pokuty.

- Już u progu swojej zakonnej posługi poznała Siostra przyszłego błogosławionego. Z archidiecezją lubelską związanych jest czterech ze 108 męczenników Kościoła w Polsce, których Jan Paweł II beatyfikował w 1000 lat po kanonizacji biskupa Wojciecha. Są to: bp Władysław Goral, ks. Kazimierz Gostyński, ks. Stanisław Mysakowski i ks. Antoni Zawistowski. Których z tych kapłanów spotkała Siostra w czasie swojej pracy w Lublinie?


- Nie ze wszystkimi miałam bliski kontakt, jednak poznałam wszystkich czterech kapłanów diecezji lubelskiej, którzy obecnie są już ogłoszeni błogosławionymi. Bp Goral był biskupem pomocniczym, gdy rządy diecezją sprawował bp Marian Leon Fulman, ks. Gostyński związany był z Liceum Biskupim, w którym posługiwałam. Ks. Mysakowskiego widywałam w katedrze, był tam wikariuszem. Ks. Zawistowski był wicerektorem seminarium, jak również naszym spowiednikiem. Dał się poznać jako człowiek bardzo życzliwy, oddany swojej posłudze, siostry były z niego bardzo zadowolone.


- Jakim człowiekiem był bł. bp Goral?

- Bł. Władysława Gorala poznałam bliżej, gdy już został biskupem. Widywałam go oczywiście wcześniej w gimnazjum czy też w katedrze, jednak tak naprawdę mogłam przyjrzeć się jego duchowości, gdy zaczęłam posługiwać w Domu Biskupim. Dochodząc, pomagałam wtedy starszej siostrze z naszego zgromadzenia. Bp Goral był człowiekiem nadzwyczajnym. Patrząc na jego życie codzienne widać było ogromną ascezę, prostotę. Widziałam przecież posiłki, które spożywał: bułeczka, kromka chleba, woda albo pół szklanki mleka, to było jego śniadanie. Obiady też jadał skromne. Nigdy niczego się nie domagał poza tym, co było mu konieczne do życia. Kiedyś go zapytałam, czy smakują mu nasze zupy. Odpowiedział: "Siostro, my powinniśmy w czym innym smakować". Nie myślał o zaspokajaniu własnych zachcianek, ale o sprawach Bożych. Przy tym miał ogromny szacunek dla ludzi. Kiedyś byłam świadkiem takiego zdarzenia. Przyjechał do nas Żyd, który zaopatrywał Gimnazjum Biskupie w owoce. Siostra przełożona załatwiała z nim wszystkie formalności i w tym czasie podszedł również, jeszcze wtedy profesor gimnazjum, ks. Władysław Goral. Przywitał się serdecznie i chwilę rozmawiał z przybyszem. Ów Żyd był zauroczony tym młodym księdzem, jego otwartością, życzliwością. Wypowiedział wtedy do siostry przełożonej niemalże proroctwo: "Siostro, ten ksiądz powinien być biskupem. Ile on ma szacunku dla nas Żydów". Złośliwi żartowali sobie wtedy, że ksiądz profesor nawet i Żydów kocha.

- To rzeczywiście ciekawe, jak niegdyś żydowscy prorocy przepowiadali Mesjasza, tak żydowski sprzedawca owoców przepowiedział biskupstwo przyszłemu błogosławionemu. Jego postawa wyrastała chyba przede wszystkim z modlitwy?


- Rzeczywiście, biskup Goral miał ogromne nabożeństwo do Najświętszego Sakramentu. Kiedy jeszcze jako profesor gimnazjum od czasu do czasu odprawiał dla nas Mszę św., jego dziękczynienie po Eucharystii trwało nawet pół godziny. Musiałam się szybko nauczyć łacińskich odpowiedzi, bo często usługiwałam mu w czasie sprawowania Mszy św.


- Jaka cecha osobowości szczególnie uderzała Siostrę w postawie bp. Gorala?


- Chciałam podkreślić przede wszystkim ogromną dobroć bł. Władysława Gorala. Gdy posługiwałam w Gimnazjum Biskupim dostałam wiadomość, że mój ojciec jest umierający. Poszłam z tą depeszą do siostry przełożonej z nadzieją otrzymania pozwolenia na wyjazd do domu. Dostałam odpowiedź odmowną, że nie będę mogła pojechać na pogrzeb ojca, gdyż jest miesiąc czerwiec i znalezienie zastępstwa jest niemożliwe. Przeżyłam to bardzo. Tego dnia posługiwałam ks. Goralowi w czasie Mszy świętej. Ofiarowywałam ją za ojca nie wiedząc nawet, czy jeszcze żyje. W pewnym momencie po prostu zemdlałam. Pomogła mi inna siostra, która akurat weszła do kaplicy. Przy śniadaniu spożywanym w obecności rektora Gimnazjum Biskupiego, ksiądz profesor zapytał jednej z sióstr: "Co stało się z tą małą, że aż w kaplicy zemdlała?" I wtedy poznał powód mojego zasłabnięcia. Zareagował gwałtownie, powiedział wtedy takie słowa: "Co zrobiliście tej siostrze, przecież ona do końca życia miałaby do nas żal. Już w tej chwili powinna jechać". Opłacono mi dorożkę i bilet na pociąg. Byłam ogromnie wdzięczna ks. Goralowi. Kiedy mu to powiedziałam, stwierdził rezolutnie, że to był tylko mały "akcik" i większe trzeba czynić. Dużo mówił o miłości bliźniego. "Podziel się z drugim nawet jedną kromką chleba, nie gub okazji, by czynić dobrze, kochaj Boga i bliźniego, sama bądź prostolinijna w pracy i we wszystkim" - to były jego wskazówki dla mnie.


- Ks. dr Władysław Goral został ustanowiony biskupem pomocniczym w diecezji lubelskiej w 1938 r. Tylko miesiące dzieliły was wtedy od wybuchu strasznej wojny. Pamięta Siostra wrzesień 1939 r.?

- Gdy wybuchła wojna byłam intendentką w stołówce prowadzonej przez siostry. Mieściła się ona przy ul. Bernardyńskiej. Tak naprawdę wojenna zawierucha dotarła do Lublina z 4 na 5 września. Niemcy wkroczyli do miasta i szli na wschód. Wtedy też została zrzucona bomba o masie 2,5 tony, niedaleko kościoła ojców karmelitów. Z okolicznych okien wyleciały szyby, które kaleczyły ludzi. Słychać było karetki jeżdżące w tę i z powrotem. Bomba wydrążyła w ziemi ogromny dół. Ja w tym czasie byłam w mieście na zakupach, wstąpiłam na chwilę do sklepu mięsnego obok wspomnianego kościoła. Po bombardowaniu schroniliśmy się w piwnicy razem z ludźmi, którzy znaleźli się wtedy w tym sklepie, razem siedem osób. Odmawialiśmy wspólnie różaniec, przewidując najczarniejszy scenariusz. Prosili mnie, aby się modlić na głos, ja jednak byłam już taka słaba i zmęczona. Tego dnia nie zdążyłam zjeść śniadania. Okienko w piwnicy wychodziło na ul. Lubartowską. Wreszcie usłyszeliśmy odgłosy odwalanej ziemi i zobaczyliśmy ludzi, którzy przyszli nam z pomocą. Po wyjściu na powierzchnię zobaczyła mnie inna siostra, podbiegła do mnie mówiąc: "Zosiu! Gdzie ty byłaś, wszyscy ciebie szukali". Wtedy podjechała karetka wojskowa i zabrała nas za miasto do polowego szpitala. Tam zajął się mną lekarz, ponieważ byłam oszołomiona tym, co się stało. W tej piwnicy przesiedziałam siedem godzin, od 9.00 do 16.00.

- Pierwsze tygodnie wojny miały na celu psychiczne zastraszenie ludności. W Lublinie biskupi nie zostali aresztowani od razu. Jak wyglądało uwięzienie księży biskupów?


- Aresztowania nastąpiły dosyć późno ? dopiero 17 listopada. Ten dzień stał się także dla nas momentem uwięzienia. Pamiętam, że był to piątek, bo na obiad była ryba i zupa piwna, którą zresztą sama przyrządzałam. Na posiłek przybyło więcej osób niż zwykle, ponieważ świętowaliśmy rocznicę konsekracji bp. Fulmana. Zjawili się księża pracujący w kurii na czele z kanclerzem, ks. Ochalskim. Przed południem bp Goral miał wykłady w seminarium, potem przyszedł do pałacu biskupiego. Gdy zobaczyłam, że się zbliża, otworzyłam mu drzwi. Chciałam, żeby się ratował, gestapowcy byli już blisko. Uśmiechnął się wtedy i powiedział do mnie: "Siostro, gdzie owce, tam i pasterz". Ucałował mnie w czoło, czyniąc znak krzyża, ja ucałowałam go w pierścień, po czym poszedł na górę, gdzie spożywano obiad. Będąc na dole w kuchni, usłyszałam nagle język niemiecki. Nie pozwolono księżom skończyć obiadu. Wszystkich siedzących przy stole postawiono pod ścianą, by dokonać aresztowania i przetransportować na Zamek Lubelski, gdzie hitlerowcy urządzili więzienie. Po nas wrócili w nocy. Aresztowali wtedy ponad 2000 ludzi. Pamiętam, że nie aresztowano rektora seminarium. Cele na zamku wyglądały okropnie: powybijane okna, porozbijane piece. Służba więzienna pozamykała drzwi i zostawiła wszystko na łaskę losu. Każdy ratował się, jak mógł, był olbrzymi bałagan. Mężczyźni, nie mogąc wydostać się przez drzwi, rozbierali piece i tamtędy wychodzili na korytarz. Po kątach leżały jakieś stare poduszki i na nich doczekaliśmy do rana. Nie miało znaczenia, kto kim jest. Umieszczono mnie w ośmioosobowej celi. Nie zostaliśmy wywiezieni do obozu. Zawdzięczamy to dwom wielkim mężom Kościoła. Bp Fulman wstawił się za nami u samego księcia kard. Sapiehy. Ten z kolei przekonywał o naszej niewinności rezydującego w Krakowie gubernatora GG, Hansa Franka. Kardynał otrzymał obietnicę od gubernatora, że zrobi wszystko, co w jego mocy, abyśmy nie zostali wywiezieni. Dzięki temu nie trafiliśmy do obozu koncentracyjnego. Mój brat inżynier wiele lat po wojnie pomagał w remoncie krakowskiej kurii. Prosił o sprawdzenie, czy są jakieś dokumenty świadczące o udziale Sapiehy w naszym uwolnieniu. Na jego prośbę sprawdził to sam kard. Wojtyła, którego brat znał osobiście.
Oprócz mnie i tej drugiej siostry więzionych było dwóch lekarzy, bratanica bp. Fulmana, lokaj, kierowca. Nieszczęście spotkało też żonę ogrodnika, która akurat przypadkowo zjawiła się w Domu Biskupim i Niemcy zastali ją przed drzwiami. Na zamku przebywaliśmy w jednym pomieszczeniu. Jeden z naszych lekarzy, zresztą pochodzenia żydowskiego, znał dobrze język niemiecki. Dzięki niemu mogliśmy się porozumiewać z naszymi oprawcami. Wszyscy zostali dokładnie spisani i poddani gruntownym badaniom. Ja byłam badana pięć razy i wielokrotnie mnie przesłuchiwano. Po zwolnieniu musiałam jeszcze przez dwa tygodnie zgłaszać się i meldować w wyznaczonym miejscu. To były straszne czasy, do dzisiaj pozostały mi z tamtego okresu lęki. Uwięzienie było po prostu oczekiwaniem na śmierć. Zwolniona zostałam dopiero w kwietniu 1940 r.


- Co było pretekstem do waszego aresztowania?


- Oskarżano nas o handel bronią. Któregoś dnia przywieźli mnie do Domu Biskupiego, kazali wejść na strych i pokazać, gdzie jest ukryta broń. Ja nawet nie miałam pojęcia, kto może mieć klucz do tego strychu, bo nigdy tam nie chodziłam.


- W czasie swojego uwięzienia, po przewiezieniu do Sachsenhausen, bp Goral był celowo izolowany od więźniów. Liczono na psychiczną i duchową degradację sufragana lubelskiego. Jego wiara jednak hartowała się i pogłębiała. W jednym z listów napisał: "wielkie cele i głębokie zmiany w świecie wymagają wielkich ofiar ". Bp Goliński powiedział, że "gdyby nam go zwrócił bunkier oranienburski, mielibyśmy świętego". Jak dojrzewała świadomość świętości biskupa po jego męczeńskiej śmierci?

- Bp Goral był więziony w całkowitym osamotnieniu. Miał przy sobie tylko brewiarz i różaniec. W ciągu dnia przysługiwała mu godzina spaceru. Z celi biskupa nigdy nie dochodziły dźwięki wskazujące na rozpacz czy załamanie. Wiem, że w sąsiedztwie bp. Gorala mieszkał jakiś niemiecki więzień. Był to kapłan, który po latach spotkał się z księżmi naszej diecezji. Pytał ich wtedy, dlaczego nie starają się o beatyfikację tego świętego człowieka, który przez cztery lata więziony był w tak okropnych warunkach. Przecież nikt w takiej sytuacji sam sobie nie poradzi, potrzeba pomocy z góry. I wtedy wszystko zaczęło zmierzać do uznania szczególnych cnót męczennika z Sachsenhausen. Swoje świadectwo złożyłam w procesie beatyfikacyjnym. Pomagał mi wtedy ks. Józef Maciąg. Wcześniej przez wiele lat nosiłam przy sobie obrazek bp. Władysława Gorala w szatach pontyfikalnych, taki sam znajduje się w archikatedrze. Przywiązywałam do niego ogromną wagę. Gdy na niego patrzyłam, rozmyślałam nie tylko o moich spotkaniach z księdzem biskupem, jego gestach dobroci, ale także o słowach, które do mnie kierował w licznych rozmowach i w konfesjonale. Byłam pewna, że będzie beatyfikowany. Nawet w rozmowach z abp. Pylakiem pytałam często: "Ekscelencjo, kiedy będzie ta beatyfikacja?"


- W czasie II wojny światowej zginęło 52 księży i 2 kleryków, co stanowiło 11 procent ówczesnego duchowieństwa diecezjalnego. Obydwu biskupów przewieziono do Sachsenhausen, skazując na karę śmierci. Potem na skutek interwencji Watykanu zamieniono ten wyrok na dożywotni pobyt w obozie. Tam zakończył swoje życie bp Goral, biskup diecezjalny Marian Leon Fulman, któremu Siostra posługiwała przed wojną, od 1940 r. internowany był w Nowym Sączu. On także, jak już Siostra wspomniała, był wybitną postacią Kościoła lubelskiego. Co Siostra mu zawdzięcza?


- Pamiętam I Diecezjalny Kongres Eucharystyczny zorganizowany przez bp. Fulmana w 1934 r. To była wielka uroczystość. Uczestniczyłam w tym wydarzeniu jeszcze jako osoba świecka. Po złożeniu ślubów poznałam go osobiście. Był to człowiek wielkiej życzliwości i dobroci, interesował się problemami sióstr, także moimi. Przeznaczono mnie do posługi księdzu biskupowi. Trwało to raptem kilka tygodni, bo wybuchła wojna. Szłam tam niechętnie, przyzwyczaiłam się już do dotychczasowej pracy. Być może to zauważył, zapytał mnie kiedyś: "Dziecko, kochałaś swojego ojca?" Odpowiedziałam, że bardzo, lecz nie nacieszyłam się nim długo, bo wcześniej zmarł. Wtedy on pytał dalej: "A czy w twoim sercu są chęci, by kochać ludzi, którzy ci dobrze bądź źle czynią? Zamyśliłam się. "No mów!" ? przynaglił mnie ksiądz biskup ? "bo to jest najważniejsze w życiu, by umieć drugiego człowieka uszanować i mu pomóc!"
Miałam pokoik obok mieszkania bp. Fulmana. Kiedy czegoś potrzebował, pukał laską w drzwi, czasami wstawałam też w nocy, bo stan zdrowia księdza biskupa nie był najlepszy. Doświadczał prześladowań już w czasach carskich. Widać było, że jest zmęczony i cierpiący, jednak starał się tego nie okazywać. Po aresztowaniu i zwolnieniu wyjechałam z Lublina. Bp Marian Leon Fulman więziony był w Nowym Sączu. Dochodziły do nas głosy o jego zatroskaniu nie tylko o nas, ale i o całą diecezję. Miał powiedzieć o mnie do siostry przełożonej, która go odwiedzała: "Moja pielęgniareczka, ona tak się mną opiekowała, niech się jej nie stanie żadna krzywda". Po powrocie bp. Fulmana do diecezji wiosną 1945 r., nie było mnie już w Lublinie. Nie znałam też osobiście jego następcy, bp. Stefana Wyszyńskiego.

- Czy w czasie rządów komunistycznych dotykały Siostrę jakieś represje?


- Wtedy każdy ksiądz czy zakonnica narażeni byli na szykany lub niesprawiedliwe traktowanie. Pamiętam, jak kiedyś wieźli mnie na furmance do punktu katechetycznego. Nagle zastąpiła nam drogę jakaś bardzo ważna działaczka partyjna. Kazała mi zejść i iść pieszo, bo sama miała ważną sprawę, więc potrzebowała transportu. Mężczyzna, który mnie wiózł, tłumaczył, że jestem siostrą zakonną i jadę na lekcje z dziećmi. Nic nie pomogło, tym bardziej musiałam ustąpić.

- Wspomniała Siostra o znajomości Siostry brata z kard. Wojtyłą, który pomógł potwierdzić udział kard. Sapiehy w uniknięciu wywózki do obozu koncentracyjnego. Czy Siostra też poznała przyszłego papieża?


- Spotkaliśmy się kilka razy na przełomie lat 60. i 70. Moja bratowa prowadziła sklep cukierniczy i małą restaurację, w której częstym gościem bywał Kardynał. Kupował świeże ciastka i zanosił je księżom emerytom. Tam właśnie zostałam mu przedstawiona. Innym razem siedziałam w tej restauracji i czytałam gazetę. W pewnym momencie podszedł do mnie ksiądz Kardynał, mówiąc z uśmiechem: "Witam siostrzyczkę". Nie spodziewałam się, że mnie zapamięta, dlatego odpowiedziałam mu też z humorem: "Skąd Ksiądz Kardynał wie, że jestem siostrą zakonną, przecież nie mamy tego napisanego na czole? Jesteśmy przecież zgromadzeniem bezhabitowym". Uśmialiśmy się wspólnie. Zaproponował mi kawę, ja jednak podziękowałam mówiąc, że nie chcę się przyzwyczajać do jej picia. Pochwalił mój szczytny zamiar. Rozmawialiśmy chwilę przy herbacie. Potem spotkaliśmy się w parku. Siedziałam razem z bratem na ławeczce, kiedy zbliżył się do nas kard. Wojtyła w czarnej sutannie i sandałach. Wołał już z daleka: "Cześć inżynierze!" Przywitał się także ze mną i usiadł obok nas na krótką rozmowę. Znalazłam się też kiedyś nad Białym Dunajcem, gdzie Kardynał zatrzymał się na obiad. Przy stole lubił śpiewać i to samo mnie zaproponował. Przerażona odparłam: "Księże Kardynale, głos to może i mam, ale słuchu to wcale". "Co?!" - nie dawał za wygraną - "siostra zakonna i nie chce śpiewać!" Nie miałam wyjścia, zaśpiewałam. To był człowiek obdarzony niezwykłym poczuciem humoru, młodzież go uwielbiała.

- Spotkała go Siostra po wyborze na Stolicę Piotrową?


- Niestety nie. Ostatni raz widzieliśmy się na oazie w Krościenku. Odpowiadałam tam za kuchnię. Kardynał siedział na trawie razem z młodzieżą, obok kanapek stał kocioł herbaty, z którego każdy mógł się napić. Nie wypadało, by Kardynał pił z kotła, dlatego podeszłam i zaproponowałam szlachetniejszy wywar. Do dziś pamiętam nazwę tej herbaty - "madras". Uśmiechnął się i powiedział: "Siostro, w tym kotle są gorejące serca młodzieży, dlatego wolę pić właśnie tę". Razem z młodzieżą tworzył prawdziwą wspólnotę.


- Czego w życiu najbardziej się Siostra bała?

- Jedyne czego się obawiałam, to czy wytrwam na drodze powołania. Dawniej wymagania były bardziej surowe niż teraz...

- To piękne świadectwo wiary. Przyznam, że spodziewałem się odpowiedzi w stylu: najbardziej bałam się uwięzienia czy też wybuchu bomby w pierwszych dniach wojny. Nie wierzę jednak, by to nie pozostawiło po sobie żadnych śladów. Wspomniała Siostra o lękach...


- Gdy zostałam zwolniona z więzienia, pół roku byłam u rodziny, by się podleczyć. Szwagier wręcz mnie błagał, abym została z nimi i nie wracała do zakonu. Był dla mnie bardzo życzliwy, pomógł mi też finansowo. Powiedziałam mu jednak: "Kochany szwagierku, nic z tego, nie psuj mi humoru, bo cię przestanę lubić. Ja wracam do sióstr".


- A moment największego szczęścia?

- To moment jubileuszów: 50-lecia ślubów zakonnych, przeżyłam go bardzo uroczyście w Mariówce, następnie 60-lecie, które obchodziłam w Sandomierzu. Przyjechali zaprzyjaźnieni kapłani. A teraz czekam, kiedy Pan zapuka ... Tak ... to tyle.

- Co chciałaby Siostra powiedzieć ludziom, którzy obrali drogę powołania kapłańskiego lub zakonnego? Jak wytrwać na tym szlaku?


- Każdy ma swoje sposoby. Myślę, że jeśli się zrobi ten krok, to trzeba się dużo modlić. Ja się dużo modliłam i modlę się stale. Czasami nawet z kaplicy wyjść nie mogę, bo tyle mam jeszcze intencji do "omodlenia". Nie szukałam specjalnie konferencji czy spowiedników, ale dużo czytałam. Teraz już niestety nawet brewiarza nie mogę sama odmawiać, tylko łączę się z siostrami, oczy odmawiają posłuszeństwa. Ważne jest, by się nie gorszyć, nie zazdrościć, bo rzeczy tego świata przemijają, a człowiek zostaje sam. Być sobą, nie pchać się na siłę, gdzie się nie jest potrzebnym.

- Dziękuję za rozmowę i życzę Siostrze zdrowia i dużo sił w dawaniu takiego pięknego świadectwa w życiu, jakiego wysłuchałem przed chwilą. Na czas osobistych spotkań z Jezusem w modlitwie, dla Siostry, uświęconej tak bliską zażyłością ze świętymi kapłanami nie tylko Kościoła lubelskiego, niech życzeniami staną się słowa założyciela Siostry zgromadzenia, bł. Honorata Koźmińskiego: "Jeśli przestawanie z osobami świątobliwymi wpływa zbawiennie na duszę ? bo z kim kto przestaje, takim się staje ? tym bardziej powinno wpływać na nas przestawanie ze Wzorem wszelkiej świątobliwości".

- Bóg zapłać, zapewniam o mojej modlitwie za was wszystkich.

(rozmowa autoryzowana)


Przedruk: „Wiadomości Archidiecezji Lubelskiej”, 79 (2005), nr 1, ss. 121-131.
Rozmawiał: alumn Adam Jaszcz


Przeczytaj:

s. Elżbieta Śmieciuch
(2005/11)

s. Barbara
Pełszyńska

(2006/1)


s. Monika
Samol

(2006/3)


s. Ewa
Biernacka

(2006/6)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

fotogaleriaaktualnościrozmowa miesiącaksięga gości słowo dnia


Dom Generalny: Mariówka 3, 26-400 PRZYSUCHA tel. (0 48) 675 17 28, sluzki@op.pl